Wieś

Nocą siedzimy na ganku. Dobry chłód. Wokół nagiej żarówki rój owadów.

– Dlaczego one lecą do światła?

– Biorą je za księżyc. W naturze, nocą, księżyc robi im za kompas, punkt odniesienia, stojąc w jednym miejscu. Żarówka zmienia położenie wraz z ich lotem, więc korygują trajektorię, zbliżają się do źródła światła, i tak aż do niego dotrą, i chcą lecieć po linii prostej względem księżyca, ale latają wokół lampy. Widzisz te ćmy? A teraz pomyśl, że wszystkie one to zbłąkani wędrowcy. Czujesz już melancholię?

Zapora parę kilometrów dalej jest pełna, więc z rury sztucznego źródła na stronie wzgórza bez ustanku leje się woda, płynie na pola otaczające wioskę. Trawa sięga do piersi, zboże dojrzewa, żywiąc gryzonie, z których nadmiaru rozpanoszyły się węże, więc brnąc przez zieleń mamy być ostrożni. Sezon na owoce morwy i zielone śliwki, powoli dojrzewają gruszki i pistacje. Na cmentarzu przy drodze większość nagrobków ma wyryte to samo nazwisko, które nosi nasz gospodarz. Myślę o tym, ile razy każdy metr tej ziemi musiał tutaj być orany i obsiewany. Mezopotamia. Z daleka widać tylko otoczony zasiekami pokaźny kwadrat komisariatu, jak twierdza osadzonego na najwyższych skałach wzniesienia. Na resztę wioski mają składać się trzy domy. Kiedy w ubłoconych butach docieramy do celu, okazuje się, że jest ich dużo więcej, ale zaraz słyszymy, że wiele robi teraz tylko za dacze tych, co latem na chwilę wracają do swoich korzeni z Istanbułu, Niemiec, czy Anglii. Z tych zamieszkałych, z okien i dachów witają nas sąsiedzi, a idący przodem Çağan odpowiada, obsypując ich pełną paletą rodzinnej tureckiej tytulatury.

Z fotografii na ścianie sokolim wzrokiem spogląda na nas dziadek. Ostry nos i dorodne wąsy.

– Babciu, opowiedz nam o dziadku w młodości.

– Ah, był jak lew.

– A Ty? Byłaś bardzo piękna.

– Tak, bardzo piękna.

Babcia z trudem chodzi. Ma jasną skórę, niebieskie oczy, a z siwizny prześwitują jeszcze cienie blondu. Kościsty dziadek garbi się i kurczy. W ogrodzie pieczemy kebaby. Mimo ramadanu przyłącza się do nas. Przy sprzątaniu obgryzionych kości i skórek arbuza pytamy, bo nie było to coś, czego spodziewaliśmy się w po starszym człowieku na prowincji konserwatywnego regionu.

– Eh, tutaj praktycznie nikt nie pości.

Jeszcze na początku XX wieku wioska była w całości alewicka. Czyli prościej, bardzo liberalnie szyicka. Zanim rząd wybudował komisariat i osiedlił policjantów, przysłał imama, który całą społeczność nawrócił na tradycyjny sunnizm. Przynajmniej nominalnie, bo obyczaje pozostały takie same. Pod ścianą szopy leżą butelki po rakı, pozostałości rodzinnych zjazdów.

– Przysłaliby rabina, bylibyśmy żydami; księdza, chrześcijanami. Przysłaliby Dalai Lamę, bylibyśmy, ho-ho, buddystami. – tłumaczy Çağan, wojujący ateista.

Do najbliższej szkoły przyjechali też mówiący po turecku nauczyciele. Dziadek i babcia, według niezrozumiałego dla mnie klucza, co rusz, mówią ze sobą to w kurmanji, kurdyjskim dialekcie, to podręcznikowym tureckim. Rodzice Çağana są w stanie ich rozumieć, on sam, wychowany najpierw w Niemczech, a potem tureckim mieście, zna już tylko kilka kurdyjskich słów.

Przed zmrokiem idziemy na grobowce. Wykute w skale, pod ziemią, czołgamy się, żeby wejść środka. Nikt tutaj nie wie, czy są rzymskie, czy greckie, hetyckie, czy ormiańskie, jedno pewne, ich wiek mierzy się w tysiącleciach. Stoją tu, ot tak, między kamieniami, gdzie pasą się kozy. We wnętrzu prawie można się wyprostować, sarkofagi są rozwalone i puste. Ktoś latarką trafia przypadkiem na pokryte wyschłą skórą ciało lisa. Leży jakby spał. Wszystkich nas przebiega dreszcz.

Nocą siedzimy na ganku. Siedzi z nami ciotka – sąsiadka. Z drugiej strony wzgórza, z samochodowych głośników lecą popowe szlagiery. Młodzi się bawią. Pewnie znowu piją.

W domu gładkie dywany i gładkie cztery ściany. Dom jest goły, bo wielozadaniowy. W nocy wyciąga się materace i cała rodzina, ile ich nie zjedzie, może spać pokotem, jeden przy drugim. Rano materace się zwija, a na podłodze ląduje obrus, i cała rodzina, ile ich nie zjedzie, je śniadanie. W nocy, kiedy będziemy spać, zjadą się dokładnie wszyscy, bo właśnie ma być pogrzeb jakiegoś krewnego. Do toalety trzeba będzie lawirować między śpiącymi. Rano, mimo ramadanu, będzie wiejskie śniadanie. Kobiety na talerzykach porozstawiają smażone jajka, jogurt, oliwki, sery, masło, arbuzy, będziemy rwać ciepły chleb. Z całego towarzystwa dwie ciotki, co to w Anglii zrobiły się pobożne, będą pościć, Çağan, bez krzty wrażliwości, wyśmieje tę ich stratę czasu, i energii, i przyjemności, o one będą na niego prychać, machać rękami i dalej zastawiać obrus.

Nocą siedzimy na ganku. Siedzi z nami ciotka – sąsiadka. Po wiejsku ładna. Po turecku mówi z tym wschodnim gardłowym akcentem, takim jak w masowo produkowanych w Stambule debilnych komediach mówią wieśniaki, którzy mają być śmieszni, bo mają ciuchy z lat 70. i zrośnięte brwi. Do dziadków zwraca się po kurdyjsku. Na głowie chusta, ale związana nie pod szyją, jak u pobożnych muzułmanek, a z tyłu, tak jak i tu, i w całej Europie przez wieki nosiły chłopki. Kwieciste szarawary, złote kolczyki. Schodzi na rodzinne historie. Jak było z jej małżeństwem? Ano, chłopak z jego krewnymi przyszedł do jej domu o nią prosić. Nie chciała ani ona, ani jej rodzice. Ale przyszli po czasie jeszcze raz. I kolejny, i kolejny, aż zmieniła zdanie, chociaż jej rodzice wciąż nie dawali zgody. Młoda była. Umówiła się z przyszłym mężem na ślub w tajemnicy, uciekła z nim i ot, jest szczęśliwa. Dwoje dzieci przed chwilą ułożyła spać. Rodzice z czasem zaakceptowali.

– A ty Çağan, ty kiedy się żenisz? Ile już tobie? Trzydzieści?

– Jak znajdzie się właściwa dziewczyna. A jak się nie znajdzie, to nigdy.

– No tak, no tak. Pewnie.

– Może stąd sobie jakąś wezmę? Co? – śmieje się i kiwa głową w stronę muzyki.

– Gdzie? Gdzie tym dziewuchom do ciebie. One chcą co innego, ty co innego. Ty nie jesteś stąd.

– Jak to nie jestem stąd, kiedy stąd właśnie pochodzę?

– Nie, ty już masz głowę inną. Ty chcesz inaczej. Ty już stąd nie jesteś.

Kraj, którego nie ma.

20170828_131404Irak. Zaho i Erbil.

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak, jak chciałby zachodni przybysz z wyidealizowanymi wyobrażeniami o szlachetnym, uciśnionym przez sąsiadów narodzie, heroicznie wybijającym się właśnie ku wolności (może zamiast „zachodni”, „polski przybysz” pasowałby tu jeszcze lepiej?). Atmosfera święta narodowego, flagi z kurdyjskim słońcem powiewają na każdym rogu, Irackie wiszą jeszcze obok pro forma tylko na przejściu granicznym i parlamencie. Pomniki bohaterów i ojców narodu, poetów oraz męczenników zabitych przez Saddama. W parkach nowożeńcy pozują do zdjęć z przewieszonymi przez szyję jedwabnych szalach w barwach Kurdystanu. Gdzieniegdzie ze ściany dobrym okiem spogląda na nas prezydent Barzani – narodowy strój i uśmiech spod lekkiego wąsa. Na ulicach napisy po kurdyjsku, arabski i angielski dodane czasem w nawiasach. Za niecały miesiąc referendum, ostatni krok do niepodległości, wbrew Irakowi, wbrew Iranowi i Turcji, nawet wbrew USA, choć siła wyrażanego sprzeciwu różni się tutaj w różnych przypadkach symptomatycznie.

Przy kolacji mój gospodarz rozmawia z ojcem. Staram się wyłapywać zrozumiałe dla mnie słowa:

– Czy twój tata właśnie nazwał Barzaniego dyktatorem?

Ojciec obraca się w moją stroną i przykłada palec do ust „ciiiiiii…”. Kciukiem przejeżdża sobie po szyi, naśladując podrzynanie gardła. Wzrusza ramionami i uśmiecha się do mnie szeroko znad ciemnego, słodkiego jak ulepek czaju.

Turcja. Cizre i Şırnak.

Jadę stopem. Czym dalej na wschód, tym bardziej czuć atmosferę okupacji. Wokół koszarów i posterunków policji mury i zasieki rosną coraz wyżej. Karabiny, wozy opancerzone, buldożery, okute metalową siatką ciężarówki z armatkami wodnymi na dachach. Coraz gęściej punkty kontrolne – pierwszy przepuszcza nas luzem, na drugim pokazuję dokumenty i zawartość plecaka, na trzecim, pomiędzy Cizre i Şırnak każą mi wysiąść, a kierowcy jechać dalej. Paszport, prawo pobytu, usiądź sobie, musimy zadzwonić do Ankary. Upał. Dostaję czaj i butelkę zimnej wody. Potrwa to ponad godzinę. Tureccy policjanci i żołnierze są bardzo uprzejmi, atmosfera rozluźniona – zagadują, oklepując ciała przejeżdżających i zaglądając im do torebek i bagażników. Małym Kurdom czochrają włosy i szczypią policzki, jeden trzymając za rączki zupełnego szkraba, uczy go chodzić, gdy dwóch kolejnych sprawdza busa z jego rodziną; inny bawi się z bezdomnym psem szwędającym się wokół posterunku. Pozwalają mi przyjrzeć się karabinom i proponują coś do jedzenia. Nad naszymi głowami, w stronę gór lecą helikoptery.

Şırnak leży na stromym zboczu góry, jeździ się po nim jak pod San Francisco, tylko drogi zryte są gąsienicami czołgów. „Latem to przeszkadza, widzisz ile wokół kurzu, ale zimą dzięki tym wertepom nie ślizgamy się po oblodzonych ulicach”. Wysoko nad doliną klimat jest chłodniejszy. W górach kryją się partyzanci PKK, Partii Pracujących Kurdystanu, międzynarodowo uznawanej za organizację terrorystyczną. W mieście mówi się o niej po prostu „Partia” a „pójść w góry” to inaczej przyłączyć się do jej oddziałów. W góry za miasto na spacer wybrać się więc nie można, na każdy wypad trzeba specjalnego pozwolenia. „Co, człowieku, chcesz tu robić cały dzień?!” Znajomy dziwi się mojemu przyjazdowi. Po całym dniu na słońcu w szortach i koszulce jest komicznie opalony, latał dziś na paralotni. Pierwszy raz w życiu – „Ale do wyjścia na ściankę dostaliśmy papier załatwiony przez związek spadochronowy. Wcześniej uprawiałem kolarstwo, mamy do tego świetny teren, ale teraz nic, żaden związek kolarski nie istnieje, nie ma papieru, najlepsza rozrywka to się napić”. Jeździmy jeepem wokół starych, zrównanych z ziemią dzielnic. „Żadne tam zabytkowe stare miasto to nie było, rodzinne domy i ogródki”. To tutaj, rok temu podczas wojny domowej toczyły się najcięższe walki. „Teraz nienawidzę Partii za to, co zrobiła. Rozumiem, góry, honorowa walka z armią, do woli, proszę bardzo! Ale sprowadzić wojnę, głód, do miast, na własny lud, zniszczone domy, dzielnice, zniszczone całe wioski… Nie. Nawet jeśli to Erdoğan ich sprowokował.” Kto kogo sprowokował? Pierwsza dekada rządów AKP, partii prezydenta Erdoğana były dla Kurdów raczej pomyślna – stopniowa deeskalacja konfliktu, proces pokojowy, rozejm z PKK. Coraz większe uznanie etnosu i języka – pojawiają się lokalnie napisy po kurdyjsku, stacje telewizyjne i radiowe, na czterech uniwersytetach powstają instytuty zajmujące się językiem i kulturą Kurdów. No i w siłę rośnie zyskująca coraz większe poparcie HDP, Demokratyczna Partia Ludów, kurdyjska, choć oficjalnie ani nie z nazwy, ani ze statutu. W czerwcowych wyborach parlamentarnych 2015 to głównie jej sukces odbiera AKP większość niezbędną do samodzielnych rządów. Miesiąc później, 20 lipca, w miasteczku Suruç podczas zebrania kurdyjskich wolontariuszy wybucha bomba. Giną 33 osoby, rannych jest ponad setka. Do ataku przyznaje się Państwo Islamskie. Pomimo potępienia zamachu przez tureckie władze, PKK właśnie je obwiniają o jego organizację. W taką wersję wierzą wówczas niemal wszyscy Kurdowie, z którymi rozmawiam. W odwecie kurdyjscy bojówkarze zabijają tureckiego żołnierza i dwóch policjantów. Za zabójstwa odpowiedzialność bierze PKK, choć po tygodniu zmienia zdanie, twierdząc, że dokonały ich niezależne od niej jednostki. Turcja jednak uważa już rozejm za zerwany, rozpoczyna działania militarne i aresztowania oskarżanych o członkostwo i współpracę z PKK, w tym wielu lewicowych działaczy i polityków, również członków HDP. W efekcie przemilczanego na Zachodzie trwającego do dziś, a osiągnąwszego swoje apogeum w zeszłym roku konfliktu zginęły setki cywilów, tysiące żołnierzy i partyzantów, a praktycznie całe przywództwo HDP znalazło się w więzieniach. Największym dramat to 300-500 tysięcy wewnętrznych uchodźców, zmuszonych opuścić domy w wyniku toczonych walk. 1128 tureckich pracowników akademickich, którzy z zeszłym roku podpisali apel do władz o zaprzestanie „celowej masakry i deportacji Kurdów oraz innych ludów regionu”, traci swoje stanowiska w obliczu publicznych oskarżeń o wspieranie terroryzmu. W rozpisanych 2 miesiące po zerwaniu rozejmu wcześniejszych wyborach partia Erdoğana odzyskuje bezwzględną większość, głosząc, że tylko silna władza może zapewnić stabilność i przeciwstawić się terrorowi.

Choć niewielu mówi o tym otwarcie, to w Şırnaku ciężko znaleźć kogoś, kto nie miałby w „Partii” jakiegoś kuzyna, wujka czy starego kolegi ze szkoły. W nocy nad miastem wciąż słychać helikoptery.

W Cizre gości mnie Husseyn. Sufit jego domu jest spękany od wybuchów. Rok temu dom-bliźniak jego domu zburzyły pociski tureckiej armii, słońce świeci teraz na gołe ściany tego, co kiedyś było kuchnią, salonem, pokojem dziecięcym. „Po jednej stronie ulicy tureccy żołnierze, po drugiej zabunkrowało się PKK. A ja z kolegami staliśmy na tarasie i oglądaliśmy ich jak film. Tak do tego zdążyliśmy przywyknąć”. Student, 23 lata, o PKK ma podobne zdanie: „Nie ufam im po tej wojnie. HDP jest ok, chociaż to politycy i też mają swoje za uszami. Widzisz to?” – pokazuje mi na maszt z czerwoną turecką flagą – „Problem jest taki, że Turcy myślą, że to ich flaga, że to państwo to ich państwo. A ono jest też moje, Kurda, i wszystkich innych, którzy tu mieszkają”. Pytam co myśli o bliskiej perspektywie niepodległości Irackiego Kurdystanu i referendum. Po raz kolejny dziwi mnie obojętność Kurdów po tej stronie granicy. Mówi to, co wielu wcześniej: „Nie wiem, nie mam informacji. Jeśli to dla nich dobrze, to jestem za, jeżeli mają na tym ucierpieć, to niech lepiej zostaną w Iraku ze swoją autonomią.”. Zna, pozornie zaskakujące, stanowisko PKK: „Partia jest przeciwko. Nie ich niepodległości, ale niepodległości takiej i niepodległości teraz. Podobno śle pieniądze na kampanie na „Nie”. To znaczy „Nie na teraz”, „Nie” pod Barzanim. Bo oni są lewicowi, a Barzani, jak twierdzą, to ekonomiczny liberał, polityczny muzułmanin i feudał. Tak, feudał, bo opiera swoje rządy na starej strukturze klanowej. No i kumpel Erdoğana, a z Erdoğanem im nie po drodze”.

Bardzo uproszczony zarys sytuacji

Husseyn ma rację. Władzom Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego w Iraku też nie jest po drodze z aspiracjami PKK i wielu Kurdów tureckich. Ich polityka opiera się na dobrych relacjach i handlu z Turcją Erdoğana, która z kolei traktuje Autonomię nieco jak swój protektorat, strefę wpływu na terenie dawnego Imperium. Zdarzają się starcia między iracko-kurdyjskimi oddziałami peszmergów i partyzantami „Partii”, mającej swoje bazy także na terenie Autonomii. Oczywiście, na poziomie społeczeństwa zdania są podzielone, a pankurdyjska solidarność częstsza. Ale tu już wchodzę w szczegóły… Kurdowie podzieleni są między cztery państwa: Turcję, Syrię, Irak i Iran. Jak wspomniałem, rządzący w Iraku widzą PKK jako pewien problem. Z kontrolującą północ Syrii kurdyjską YPG (Ludowe Jednostki Samoobrony) stosunki mają chłodne i ograniczone. PKK cieszy się cichą przychylnością Iranu i jest bardzo blisko związana z syryjskim YPG tak ideologicznie, jak organizacyjnie. Turcja lubi się i handluje z Barzanim (choć oficjalnie nie popiera idei Kurdyjskiej niepodległości w Północnym Iraku), łączy ich też podobny stosunek do religii w polityce. PKK i YPG traktuje Turcja jako jedną i tą samą organizację terrorystyczną, a ewentualna kurdyjska niezależność na terenie Syrii, tuż za jej południową granicą, jest w jej perspektywie ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa wewnętrznego i celów polityki zagranicznej. Schodzącego, elhamdulillah-chwała Bogu, ze sceny Państwa Islamskiego nie lubi nikt. Najbardziej w sferze deklaratywnej. Główną siłą walczącą z nim, przy wiele znaczącym wsparciu lotniczym koalicji, byli i są Kurdowie syryjscy i iraccy. Siły Assada ze wspierającymi je Rosjanami (a może na odwrót) zwalczają głównie miraż organizacji, który próbowano określać jako „Armię Wyzwolenia Syrii” lub „umiarkowaną opozycję”. Dla Turcji głównym problem jest Assad i YPG, więc choć wspierała ona koalicję lotniskami, najbardziej zależało jej na osłabieniu powyższych. Iran nie lubi głównie Turcji, nie lubi też Państwa Islamskiego. Lubi się z Asadem i Rosją, po cichu lubi też PKK; nie znosi Barzaniego, który pomaga Turcji zwiększyć wpływy w regionie i ze względu na Kurdów swoich własnych obawia się możliwej niepodległości Kurdów w Iraku. Stany Zjednoczone w walce z Daesz wspierają lotnictwem i dostawami broni Kurdów irackich i YPG, chociaż PKK jest już dla nich oficjalnie organizacją terrorystyczną. Rosjanie lubią Assada i udają trochę, że lubią się z Turcją, bo łączy ich niechęć do Zachodu, ale dzieli stosunek do Assada i Iranu. Próbują jakimiś obietnicami zjednać sobie Kurdów, ale nic konkretnego z tego nie wynikło. Izrael naturalnie nie lubi się z Iranem i Irakiem, popiera Assada, z Turcją ma stosunki problematyczno-pragmatyczne, otwarcie opowiada się za niepodległością irackich Kurdów i prawdopodobnie poparłby niepodległość Kurdów pozostałych. Z pominięciem wielu wątków, jest to wszystko mniej więcej tak.

Irak. Zaho, Erbil, Sulaymaniyah.

Jeszcze po tureckiej stronie, zanim zdążyłem przystanąć i wyciągnąć kciuka, zatrzymał się busik pełen facetów. „Dokąd?” „Erbil.” „My do Zaho, wsiadaj, masz po drodze.” „Ale nie płacę, jadę stopem, ok?” – ich chęć podwiezienia mnie wydała mi się podejrzana. Gdy już wsiadłem, szybko zrozumiałem – na lusterku dyndała drewniana rybka z napisem „Jesus”, a ja siedziałem w towarzystwie kurdyjskich protestanckich misjonarzy! Część z nich pochodziła z rozsianych w okolicy starożytnych kościołów Chaldejskiego i Asyryjskiego, cześć stanowili konwertyci z islamu, jeden był Aramejczykiem z niemieckim paszportem. Jechali do obozów uchodźców na terenie Irackiego Kurdystanu. Po drodze opowiedzieli mi o Chińczykach, którzy na stokach pobliskiej góry Cudi (czyt. Dżudi, ormiańskiego Araratu) mieli znaleźć resztki Arki Noego, które teraz ukrywają z powodów, których już nie dane było mi zrozumieć. Mówili też o sytuacji ewangelicznych chrześcijan na kontrolowanej przez YPG północy Syrii. „Jeśli Kurdowie chcą tam, jak mówią, tworzyć tolerancyjne, otwarte i nowoczesne państwo, to nie zaczynają dobrze…” Było o prześladowaniach, pobiciach, a nawet zabójstwie jednego pastora. Ani informacji o Arce, ani o chrześcijanach w Syrii nie jestem w stanie zweryfikować, jednak niestety to te drugie wydają mi się znacznie bardziej prawdopodobne. W Zaho, mimo moich zapewnień, że mam i pieniądze, i jedzenie, zaopatrzony przez braci z busa w prowiant, kieszonkowe i błogosławieństwo na drogę, wylądowałem na wylotówce na Erbil.

„Kurdistan Parliament – Iraq” głosi napis na wejściu do budynku w stolicy Autonomii. Przed nim – wielki maszt z kurdyjską flagą, mniejsza flaga iracka dynda wciąż na dachu, zresztą i tak obok kolejnej kurdyjskiej. Parlament nie zebrał się od 2 lat – „Ludzie Barzaniego rozegnali go karabinami i trzymają w szachu. Jego prezydencka kadencja skończyła się 2 lata temu, ale nie ma nikogo, kto zmusiłby go do rezygnacji.” tłumaczy Hawraz, w kwestii parlamentu lekko przesadzając; powód i proces zamknięcia jego był bardziej skomplikowany, a już kilka dni po moim wyjeździe udało się przeprowadzić pierwsza po długiej przerwie sesję, na której przegłosowano poparcie dla referendum niepodległościowego 25. września. Wieczór spędzam u Hawrazowej rodziny obleziony przez jego pięciu młodszych braci – strzelają do mnie z plastikowych pistoletów, pokazują mi rodzinne zdjęcia, uczą Sorani – południowokurdyjskiego dialektu. Podobno jest też siostra, ale jak to w porządnym, tradycyjnie muzułmańskim domu, jej wdzięki ukryte zostają gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Matka pojawia się tylko na chwilę z czajem, kolacją i włosami zakrytymi czarną chustą. To wtedy ojciec nazywa Barzaniego dyktatorem. „Jak pojedziesz do Sulaymaniyah, to możesz sobie o nim mówić, co chcesz, tam wszyscy są za Talabanim. Ale tutaj bądź ostrożny. Ludzie znikają bez śladu”.

Erbil robi wrażenie konserwatywnego, kwadratowego centrum polityki i biznesu. Poza zwiedzaniem rozgrzanego słońcem starego miasta z brązowej cegły nie ma tam wielu atrakcji. Dzień później spotykam się z Hunerem i Samerem, braćmi, przedsiębiorcami z okolic miasta. W kawiarni na pytanie o prezydenta Huner reaguje tak samo – „Mów ciszej!” – rozgląda się nerwowo i pochyla nad stolikiem. Wzdycha – „Jeśli pytasz mnie oficjalnie, to tak, powiem, że to wielki człowiek i przywódcza zasłużony w walce o wolność. Ale co myślę naprawdę o nim i jego rodzinie, to bez strachu mogę cicho powiedzieć tylko tobie i mojemu bratu”. Rodzina Barzaniego: bratanek jest premierem, wujek ministrem finansów, najstarszy syn szefem wywiadu, jego brat i drugi syn generałami, kolejny bratanek szefuje prywatnej, choć stworzonej za publiczne pieniądze sieci telefonii komórkowej. Łączny majątek klanu szacuje się na kilka miliardów dolarów. Prezydent mieszka w kompleksie pałacowym dawniej należącym do Saddama; miejscowa plotka głosi, że jego synowe podczas luksusowych zakupów w Stanach lubią przedstawiać się jako „księżniczki Kurdystanu”. Krytycy rodziny, dziennikarze i bloggerzy, studenci i poeci bywają wtrącani do więzień, zastraszani, porywani i zabijani, w czym udziału kurdyjskich służb nikomu nie chce się nawet dobrze maskować. „W Sulaymaniyah rządzi Talabani, tam będziesz mógł sobie porozmawiać głośniej” słyszę po raz kolejny.

Od lat dziewięćdziesiątych, czyli od początku realnej niezależności regionu, władza podzielona jest między rodziny Barzanich i Talabanich – pierwsi panują na północnym zachodzie, drudzy na południowym wschodzie kraju. Ich partie polityczne znalazły konsensus i dzielą się wpływami. „Talabani zawsze inwestował w edukację i kulturę, Barzani szedł w partyzantkę i biznes. Dlatego Sulaymaniyah jest teraz bardziej otwarta i progresywna, ale to Erbil i północ ma więcej pieniędzy i silniejszą armię” – kierowca ciężarówki, który przewiózł mnie do Sulaymaniyah, nagiął nieco rzeczywistość, ale jego teoria dobrze tłumaczyłaby, dlaczego Sulaymaniyah szczyci się tytułem „kulturalnej stolicy”, dlaczego wiele kobiet na ulicach odkrywa gęste, czarne loki, skąd tyle knajpek i restauracji, zieleni parków i sklepów z alkoholem. Po półpustynnym kurzu Erbilu nawet powietrzem, górskim i chłodnym, oddycha się tu lepiej,. Wieczorem można wyskoczyć do imponującego lunaparku i kolejką linową wyjechać na górujące nad miastem szczyty. To prawda, że głowa klanu, Dżelal Talabani, starał się być przez jakiś czas bardziej liberalno-demokratyczny, że przekształcenie regionu w rodzinny biznes zajęło mu dłużej, ale i on i Barzani od zawsze kontrolują znaczne oddziały peszmergi, które zresztą swojego czasu zwalczały się nawzajem. Pierwszy wcale nie różni się mocno od drugiego.

„Ten naród cierpiał dużo. Zasługuje na coś więcej” – świetnym angielskim mówi mi Aryen, Kurd, pracownik zagranicznego ngo’su, nad stołem zastawionym szaszłykami z marynowanego kurczaka, soloną fasolą, świeżymi owocami, niemieckim piwem i fajką wodną wysoką jak ja sam – „Tak, nie podoba mi się wiele. Znam zdanie wielu Kurdów z Turcji i Syrii, znam opinię Gorrani (opozycyjnej partii z Irackiego Kurdystanu bojkotującej parlament i referendum), ale pamiętam też, jak z moją kilkuletnią siostrą oglądaliśmy olimpiadę i ona zapytała, o to, gdzie jest nasza flaga. Śmieszne, nieistotne, ale dla mnie to symbol. Nie wiem, jak mógłbym zagłosować przeciw niepodległości. To państwo to marzenie, moje, mojego ojca, mojego dziadka, nas wszystkich. Teraz będziemy je mieć, takie, albo inne”.

 

Obóz

W obozie miejsc oficjalnie było na dwanaście tysięcy ludzi. Uchodźców mieszkało tam piętnaście. Tysiąc z tego urodziło się w zeszłym roku, na jego terenie. Robić było nic – patrzeć w niebo, knuć spiski, na przyprawy suszyć paprykę, agitować i płodzić. No to płodzili.

Pamiętam, koniec września, upał, płaski kawał ziemi i betonu, to wielkie jednowymiarowe niebo po horyzont bez obłoku, błękit przygniatający do ziemi. Kostka Bauma, białe puszki kontenerów, jeden przy drugim, rzędami, ponad wszystkim flaga republiki, meczet i budynki szkoły, zlepione chyba z samego gipsu i styropianu, sypiące się mimo nowości. Blaszanym klatkom ludzie próbowali wszelkim sposobem nadać jakiś charakter, podobieństwo domów. Spali po syryjsku, na dywanach; wybebeszonymi materacami, firankami, strzępami jakichś szmat oddzielali swoje ‚podwórka’ od sąsiadów, klecili dachy chroniące przed słońcem, kiedy całymi dniami z herbatą i papierosami siedzieli przed drzwiami, obserwując świat.

Najpierw w swoim gabinecie przyjął nas turecki naczelnik, zza szerokiego biurka, na tle flagi i portretu Mustafy Kemala (zabawne, jak do dzisiaj widzę te szczegóły, teraz nawet nie zwróciłbym uwagi, bo w kraju każde biurko ma za sobą flagę i Atatürka. Łącznie z moim biurkiem szkolnym, co uświadomiłem sobie dopiero pisząc poprzednie zdanie). Herbata, ciastka, small talk przerywany co rusz wpadającymi oficjelami, chyba z ONZ. Po przywitaniu i wstępnym rozplanowaniu dnia przejął nas naczelnik syryjski, chłopisko z tygodniowym zarostem i dobrym uśmiechem. Spodobał mu się kapelusz Josha, taki słomkowy, za 5 euro z Kauflandu pod Dreznem. Zapytał, czy może przymierzyć. Przymierzył, zapytał, czy może ponosić. Retorycznie. Na każdą prośbę o zwrot reagował tym samym uśmiechem i uspokajającym gestem: „Jeszcze chwilę”. Wszyscy razem zrobiliśmy rundę po szkołach — w jednym budynku chłopcy, naprzeciwko dziewczynki, większość opatulona w chusty, w Turcji widok rzadki. 15 minut na grupę, krótki kuglarski show, pożonglować, popodrzucać, zebrać oklaski, dać im spróbować, zapowiedzieć więcej na później. Nauczyciele wpadają na pomysł warsztatów zbiorowych, po dzwonku cała małoletnia czereda wylewa się na plac. My bez planu, przygotowanego sprzętu treningowego dziesięć razy za mało.

Do obozów trafiają ci najbiedniejsi. Ci, których brakuje pieniędzy nawet na wynajęcie piwnicznego pokoiku w mieście, albo odwagi brakuje na życie na dziko, żebry, sortowanie śmieci, sprzedawanie z chodnika kawy czy baklawy. Wielu z nich w Syrii wcale nie bytowało lepiej. Dzieci z tuzinem rodzeństwa, wychowywane na ulicach i podwórkach przez starsze siostry do spółki z matkami, nienawykłe do dyscypliny, wiedzące za to dobrze, że jak się coś chce, to czasem trzeba się poszturchać, wyrwać i dać nogę. Chaos. Jedna dziewczynka leży na ziemi, kurczowo trzyma pończochowe poi, za które naraz targa dwóch chłopców, inny nieszczęsny pisklak zasmarkany drze się dramatycznie, palcem na ślepo wskazuje winowajcę, złodzieja, który wtopił się już gdzieś w tłum, dwa bajtle okładają się flowerstickami, kiedy flowersticki tracą na rzecz bezosobowej gromady, kontynuują bitwę kopiąc się w piszczele. My goniąc tam i z powrotem usiłujemy nie dać zginąć na wieki co cenniejszym elementom wyposażenia. Szczęściem Josh miał bębenek. Hipnoza, chłopcy idą w halay, łapią się za rece, ramiona, i po półokręgu: dwa kroki w lewo, wymach nogą, przysiad, prawo, powtórz, w międzyczasie kto akurat został z zabawką, ma parę chwil niezmąconego spokoju. A potem zmiana, i tak z 40 minut. Pieprzony szczurołap z Hemeln.

Jeszcze w szkole straciłem okulary przeciwsłoneczne. Przezornie położyłem je na najwyższą półkę, daleko poza zasięgiem małych chciwych rączek. Zawinąć musiał je ktoś z nauczycieli lub obozowej administracji. Gdzieś po przerwie na papierosa, w joshowym kapeluszu, by już nie wrócić, wyszedł się nasz syryjski przyjaciel. Obaj mrużąc oczy przed słońcem w zenicie, skończyliśmy pierwszą część programu.
Przerwa. Dostajemy obiad w styropianowych pudełkach, ryż i fasolę. Pijemy po szklance mocnego, czarnego czaju i idziemy się pokręcić. Pomiędzy jedną a drugą obozową uliczką obłażą mnie dzieci, nasi niedawni podopieczni. Na początku jest miło, mają trochę rezerwy, o coś pytają, czegoś chcą, przedrzeźniają się, przepychają, żeby być bliżej. Przybiegają kolejne, cisną się coraz ciaśniej, czepiają się nóg, zaczynają podskakiwać i szarpać mnie za dredy, jest ich już z kilkadziesiąt i sytuacja robi się nieprzyjemna. Sprytnie i przezornie uciekam się do fortelu, który w wieku gimnazjalnym stosowałem wobec małych natrętów – chwytam jednego bajtla za fraki, przenoszą nad kontener z odpadkami i pokazuję mu i całej reszcie, jaki los może ich spotkać, jak się nie uspokoją. Genialnie. Jeszcze zanim postawiłem dzieciaka z powrotem na ziemię, reszta podchwyciła i wdrożyła w życie ideę. Kilku chłopców, zapewne takich z końca małoletniej hierarchii, tym razem naprawdę, ląduje w śmietnikach, wpakowanych tam tuzinami dłoni swoich kolegów. Falujący tłum dziesięcio– jedenastolatków następnie decyduje się porwać mnie. Chociaż sięgają mi do pasa, nie jestem w stanie zrobić absolutnie nic; po kilku sekundach oglądam niebo, niesiony ich rękami. Szczęściem omija mnie kontener. Śmiejąc się i skandując „Allahu akhbar!” robią ze mną honorową rundę wokół placu.

Gromadę krzykiem i plackaczami rozpędzają starsi. Mają chyba wszyscy powyżej szesnastu. Dżinsy, adidasy, ciasne T-shirty, włosy na żelu, wyzywające spojrzenia. Przejmują nas, teraz ich kolej. Ni to mili, ni ciekawscy, ni mierzący siły, wypinają piersi, patrzą nam w oczy, sprawdzając, kto wytrzyma dłużej, coś nam pokazują, o coś próbują pytać, kilka niby przypadkowych szturchnięć, kilka wymienionych grzeczności i informacji, tych, na które pozwala nam bariera językowa – kto skąd, imię, religia… Któryś z telefonu zapuszcza jakąś weselnie brzmiącą muzykę, głośny rytmiczny bas i przeciągający wokal – będziemy tańczyć, a oni pokażą nam jak. Młodziak w koszulce z logo Calvin Klein staje naprzeciwko mnie, podnosi zgiętą w kolanie prawą nogę, ja robię to samo, zaplatamy się łydkami, w takt podskakujemy na lewych, rękami i ramionami wijąc dokładnie tak, jak Borat w wiosce Borata. Trochę taniec, trochę test wytrzymałości – kto dysząc padnie pierwszy. Inny pokazuje jak ułożyć palce – serdeczny i środkowy przyciskasz do kciuka, mały i wskazujący zostają w górze, jak na metalowym koncercie – kiedy go naśladuję, reszta wybucha śmiechem i oklaskami. Dużo później dowiedziałem się, że znak ten to głowa wilka, symbol tureckiego nacjonalizmu. Chłopaki, a przynajmniej ich część, musieli być Turkmenami, etnicznie turkijską mniejszością z północy Syrii, tą, której bojownicy dwa lata później zestrzelili w górach ruski helikopter. Po kolejnej godzinie tańców i wzbudzania uciechy powtarzaniem słów, których znaczenia mogliśmy się tylko domyślać, idziemy przygotowywać fireshow.

Występ przed zmrokiem zapowiedziano z minaretów obozowego meczetu. Na główny plac wyległa publika w liczbie około dwóch tysięcy ani wcześniej, ani później nie zdarzyła mi się większa. Nasączamy kevlar, paliwo miesza się z pyłem i tłustymi plamami brudzi kostkę brukową. W pierwszych rzędach najmłodsi tłoczą się znów wokół nas stanowczo za ciasno, odsuwać je próbują obozowi starsi, ale żadne krzyki nie skutkują, dzieciarnia zbyt zaaferowana jest nami, żeby słyszeć ich głos. Grubszy facet chwyta mikrofon, skanduje kilka zdań, kończąc gromkim „Allahu akhbar!”. Rząd wyrostków równo odpowiada tym samym. „Bóg jest wielki!” Facet powtarza, dzieci znów odkrzykują, i znów, i znów, i z każdym wykrzyczanym „Bóg jest wielki!” gestem rąk udaje mu się cofnąć małoletnią falę o kolejne pół metra. Wchodzimy, kiedy miejsca jest już dość, a dorośli znów z trudem próbują chronić młodszych przed poparzeniem z ciekawstwa. Poszło dobrze. Jesteśmy spoceni i pachniemy dymem z nutą opalonych włosów z nadgarstków. Na koniec Josh daje krótki speech: skąd się u nich wzięliśmy, dlaczego i po co chcieliśmy wpaść, jak to było miło i czego im życzymy – i przy każdym kolejnej tłumaczonej na arabski kwestii fala dzieci na nowo podpełza bliżej, krąg się zacieśnia, by przy jego ostatnim, z trudem wyszarpanym zdaniu, przypływ zamyka naszą scenę, zlewa nas z szarą masą falującą pod czarnym niebem. Znów kilkanaście minut spędzamy rozchwytywani, dostajemy uściski, pokazujemy, jak działają niektóre sztuczki, część dzieciaków chce autografów. Znajdują śmieci, patyki, kawałki kartonów, podpalają je wszystkie i wymachując nimi ruszają z powrotem w głąb obozu – nieprzewidziany finał warsztatów, ich pierwszy występ i pokaz, rój świetlików fruwający w mroku ulic między blaszanymi domostwami. Po cichu modlimy się, żeby nie wybuchł pożar.

Koniec. Nie ma czasu ani miejsca na prysznic, lepiąc się i śmierdząc parafiną pakujemy się z obozowymi oficjelami do ich czarnych i drogich samochodów, jedziemy na imprezę, na miejscową komendę. Wita nas jasna sala i zastawione stoły. Białe obrusy, dużo bielsze od naszych osmolonych koszul. Garnitury, kołnierze, fryzury, żony, gdzieniegdzie sygnet na palcu. Ci oto ważni ludzie, urzędnicy, specjaliści, oficerowie po naszych prawicach i lewicach pytają nas teraz o rzeczy przypadkowe i nieistotne, zmieszani, zawstydzeni poziomem swojego angielskiego. Poziom mojego nie był wtedy wcale wiele wyższy, ale to nieważne, byłem z Europy, więc pewne rzeczy po prostu wynikały im z faktu. Na stole szaszłyki, kebaby wszystkich odmian, pikantne adany z szabli, kurczaki, wątróbki przetykane owczym tłuszczem, bakłażan na przemian z mieloną wołowiną, popijamy ayranem i şalgamem, boskim nektarem z fermentowanej czarnej marchwi i buraków, na deser pistacjowa baklawa i obowiązkowy czaj z tych małych szklaneczek o kobiecych kształtach. Wszystko to surrealistyczne, w głowach wciąż mieliśmy poprzedni tydzień, kiedy we Francji winobraniem zarabialiśmy pieniądz na wyjazd, wieczorami zakradaliśmy się po żarcie do śmietników na zapleczu Carrefoura i trochę później, jak wyciągając kciuki na obwodnicy Sofii, spaleni słońcem, po szesnastu godzinach postoju w myślach przeklinaliśmy obojętne twarze kolejnych kierowców mijających nas tirów. Zastanawiałem się jak nasi eleganccy i pełni szacunku gospodarze zareagowaliby widząc tamte obrazy.

W pełni rozumiem, dlaczego większość uchodźców nad wegetację w ogrodzonej strefie pół-bezpieczeństwa przekłada ryzyko ulicznej swobody, drobnych interesów, przepraw, pontonów, zimna i kilkusetkilometrowej tułaczki. Zorganizowany, czysty, uporządkowany, wzorcowy – nie te słowa przychodzą mi na myśl, kiedy wspominam obóz uchodźców w Kilis, do którego dojechaliśmy przy mojej pierwszej wizycie w Turcji. To tak został on opisany w artykule, który przeczytałem w polskiej gazecie parę miesięcy później. To tam, na sesje z działalności charytatywnej wpadać mieli Brad i Angelina. Nie bardzo chcę sobie wyobrażać te gorsze.

Zwycięstwo demokracji

Z księgarnianej wystawy spogląda na mnie groźnie Statua Wolności. Obok czołg, symbol lipcowego puczu; w tle ogień, eksplozje i zniszczenie. I tytuł: FETÖ – Organizacja Terrorystyczna Fethüllaha. Znajoma prycha i mówi coś o nonsensie, druga jej przytakuje. Pytają co o tym sądzę. Wszyscy nagle spoglądają na mnie, jakby na ważnego recenzenta ich rzeczywistości. Szybkim gestem dłoni przy ustach pokazuje, że nie mam zamiaru się wypowiadać.

Mehmet z dnia na dzień robi się coraz bardziej wypłowiały. Mam wrażenie, że wbrew swoim kilogramom zaczyna prześwitywać. Jest niepewny siebie, mówi niezgrabnie, spod zapinanej na guziki koszuli z krótkim rękawem wyłażą mu dwie plamy potu. Na zdjęciu zrobionym na erazmusie w Polsce dwa lata temu ma szeroki uśmiech, t-shirt Punishera, piwo w jednej i zgrabną Łotyszkę w drugiej ręce. Teraz wygląda jak nauczyciel, z którym nikt nie chciałby mieć zajęć.
– Jakieś wieści?
– Jeszcze nie, dalej czekam, ale spodziewam się odmowy.
Przez ostatnie kilka lat uczył angielskiego na uniwersytecie założonym przez Dżemaat. Teraz jest z nami w szkole podstawowej, bo uniwersytet zamknięto, a na Dżemaat wypada mówić „Fetö”.
-Nie miałem z nimi nic wspólnego. Tylko tam pracowałem. – wzrusza ramionami, a piwo i Łotyszka potwierdzają – nie był uczniem Hodży Efendiego, Fethüllaha Gülena, islamskiego kaznodziei mieszkającego w Stanach, od niedawna wroga publicznego numer jeden. Tego, którego prezydent oskarża o zorganizowanie zamachu stanu.
Dla Mehmeta przejście z uniwersytetu do podstawówki zakrawać mogłoby o degradację, ale cieszył się, że w ogóle dostał pracę. Cieszył się krótko – przy załatwiania papierów okazało się, że mimo spełnienia wymogów formalnych, prawdopodobnie cofnięta zostanie mu licencja nauczycielska.
– Ci urzędnicy się boją. Boją się, że jeśli wydadzą dokument komuś, kto miał cokolwiek wspólnego z Dżemaatem, to ktoś inny o współpracę z Gülenem oskarży ich samych. A ja i tak nie mam najgorzej, może załapię się na jakieś prywatne kursy – udaje optymizm, chociaż wszyscy wiemy, że walczy się z depresją. Rodzice dzieci skarżą się, że podczas lekcji traci kontakt z uczniami.
Tak, zamknęli cały prywatny uniwersytet. Paręnaście tysięcy studentów rozparcelowali po uczelniach państwowych w całym kraju; pracownikom zagranicznym, w tym znajomemu wykładowcy z Polski cofnęli prawo pobytu. Tych z Turcji albo spotkał los Mehmeta, albo gorzej, areszt, przesłuchania, dla części zwolnienie, dla części więzienie. Na miejsce starej uczelni otworzono nową, Uniwersytet 15 Lipca, nazwany na cześć dnia, w którym naród powstał przeciwko puczowi i wojskowej dyktaturze.

„Dżemaat” znaczy „wspólnota”. Czasem określali się też jako „hizmet”, czyli „służba”. Czym byli? Nieformalną organizacją religijno-charytatywno-polityczną. Siecią powiązanych ze sobą przedsiębiorstw, mediów, szkół, uniwersytetów i prawie bezpłatnych, otwartych dla każdego akademików. Masowym ruchem, do którego nikt oficjalnie nie należał. Że nie wydawali legitymacji, o statystyki ciężko, można jednak mówić o setkach tysięcy, jeśli nie o milionach aktywistów i sympatyków, których jednoczyło oddanie liderowi, wspólna wizja i islam. Islam zmodernizowany, choć czerpiący z głębokich korzeni sufickiego mistycyzmu, islam postataturkistowski, akceptujący do pewnego stopnia ramy zachodniej wizji państwa i prawa; otwarty na dialog, często postrzegany jako remedium na fundamentalizm w wydaniu saudyjskim i terror ISIS.

W kraju każdy miał tam kogoś: siostrę, sąsiada, nauczyciela, wujka, starego kolegę ze szkoły. Niektórzy traktowali ich z szacunkiem, jako osoby poświęcone idei, niektórzy patrzeli na nich z mieszanką wstrętu, szyderstwa i pobłażania, jako na dziwaczną sektę ze swoimi rytuałami i praniem mózgu, grupę, która przywódcę, zbiegłego do Ameryki dziadka z wielkim nosem traktowała niemal na równi z Mahometem. Prawdą jest, że członkowie ruchu preferowali raczej wąsy na wzór szanowanego nauczyciela, nie brodę w stylu Proroka. Taka Turcji specyfika – każdy włos na głowie może być politycznym manifestem.

Wywodzili się głównie z Anatolii, konserwatywnego centrum kraju, niższych i średnich klas, zepchniętych na margines przez laickie elity starej republiki z liberalnego zachodniego wybrzeża. Korzenia problemów i słabości państwa upatrywali w odrzuceniu przez Atatürka wiekowej religijnej i moralnej spuścizny narodu, jego parciu na zachód za ceną wyrzeczenia się własnej tożsamości. Chcieli budować nowoczesne państwo na gruncie tradycyjnych muzułmańskich wartości, znaleźć jakąś trzecią drogę między zachodnim relatywizmem a arabskim zacofaniem; w tyle zostawić opresyjność dawnego systemu, rugującego z życia publicznego wszelkie przejawy religijności, chociażby przez osławiony zakaz noszenia chust w szkołach.
Narzędzie w realizacji swojej wizji widzieli głównie w edukacji, kształceniu nowych elit, mających stopniowo przeobrażać system, a w odpowiednim czasie przejąć nad nim kontrolę. Stworzyli potężną sieć szkół i uniwersytetów, w kraju i za granicą. Ich akademiki, mimo dużej dozy kontroli i hierarchii, subtelnej indoktrynacji i rygorystycznych zasad, cenową przystępnością przyciągały studentów, zwłaszcza tych z biedniejszych rodzin. Wiele z ich zagranicznych placówek funkcjonuje dalej: od Afryki i Azji Centralnej, przez Bałkany i Polskę, po Stany i Koreę Południową. Przed konfliktem z rządem były one i centrami muzułmańskich misji, i politycznym instrumentem wpływu Turcji, tym silniejszym, im biedniejsze było państwo, w którym je otwierano. W Somalii czy Pakistanie oferował Dżemaat edukację na poziomie nieporównywalnym do krajowej przeciętnej. A w Turcji, powoli wprowadzał swoje wykształcone kadry do sądów, uniwersytetów i szkół państwowych, konserwatywnych partii politycznych, policji i szpitali. Wierni liderowi dziennikarze prowadzili jedne z największych w kraju gazet i stacji telewizyjnych.

Robimy to, co w Antep robi się sobotnią nocą – pijemy kawę, dojadamy tureckimi słodyczami, przy każdym kęsie płynącymi słodkim syropem. Ja i kilkoro znajomych studentów medycyny. Z państwowego Uniwersytetu Gaziantep zwolniono ponad 150. pracowników podejrzanych o związek z Dżemaatem, z samego ich wydziału czternaścioro. „Byli najlepsi, i pod kątem fachu, i sposobu nauczania.”, „Ludzie z pasją.”, „Nie mogę uwierzyć, że zamknęli XXX”, „Musiał być gdzieś wyżej w ich drabinie”, „Cholerna szkoda, taki człowiek”. Reszta kiwa głowami. Mówią, że mieli szczęście ucząc się od nich, boją się o poziom kształcenia o kolejnych roczników. Tak, Dżemaat dbał o swoich, łożył na szkolenia, konferencje, staże, wyjazdy, zagraniczne stypendia. Ich ludzie mieli być najlepsi. „Co oni mogli mieć wspólnego z puczem? To lekarze!”. Nie skończyło się na zwolnieniu z katedry. „Wszyscy dostali zakaz wykonywania zawodu. Wyobraź sobie, ludzie, którzy mieli pracę cieszącą się szacunkiem, pozycję, pieniądze. Zostali z niczym. Co zrobią ze sobą? Czym teraz opłacą edukację swoich dzieci?”. „Zabrali im paszporty, nie mogą nawet wyjechać z kraju i znaleźć czegoś za granicą”. Ktoś opowiada o doktorze, który słysząc pierwsze wypowiedzi polityków po stłumieniu puczu zrozumiał, co się święci i z jedną walizką wyleciał z Turcji pierwszym możliwym samolotem. Ktoś inny mówi o samobójstwie innego, który nie był tak przewidujący. W szpitalu uniwersyteckim z powodu braku kadr po zwolnieniach zamknięto cały oddział onkologiczny. To samo, co środowiska medyczne i uniwersyteckie, spotkało prawników, oficerów policji i wojska, dziennikarzy, nauczycieli. 120 tysięcy osób.

„To przecież śmieszne, jeszcze 3 lata temu Erdoğan i Gülen byli kumplami. Nagle jeden jest terrorystą, a drugi obrońcą demokracji” – Oğuzowi, projektantowi dywanów, coś się nie zgadza. Jeżeli ktoś orientuje się w tureckich realiach, to zauważy, że ideologiczny profil Dżemaatu brzmi prawie jak credo rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. Chociaż oba ruchy mają inną genealogię, to wywodzą się z podobnych środowisk społecznych i mocno się przenikały. Gülen skutecznie pomagał prezydentowi dojść do władzy i rozbić stary układ sił, sieć powiązań polityków i generalicji, z zaplecza kontrolującą państwo i licencjonującą partyjną politykę. Chociaż obaj panowie różnili się w wizji polityki zagranicznej (Gülen mocno obstawał za strategicznym sojuszem z USA i Izraelem), to ich konflikt był czysto personalny. Ot, Gülen nie był Erdoğanem, a Erdoğan Gülenem, przywódca mógł być jeden. Polityk nie godził się być sterowany przez kaznodzieję, kaznodzieja nie chciał widzieć swego dorobku jedynie jako instrumentu w rękach polityka. Klasyczny scenariusz, coś jak Oktawian i Aureliusz. Albo Stalin i Trocki. Zaczęło się ujawnianie haków, korupcyjne afery, zamykanie szkół, usuwanie z list wyborczych; wszystko jednak na skalę znacznie mniejszą. Aż do puczu.

Czy rzeczywiście, zgodnie z rządową wersją historii, Gülen, poprzez swoich wyznawców i agentów CIA sterował zamachem z odległej Pensylwanii? Ta wersja może układać się w spójną całość – Erdoğan idący na konfrontację, szantażujący Zachód syryjskimi uchodźcami, coraz bardziej agresywny w stosunku do niedawnych sojuszników, rozdrażniona Ameryka i jej podopieczny emigracyjny turecki lider, osłabiony, ale wciąż wpływowy, równie rozdrażniony i gotowy na desperacki krok. Pewne elementy zdają się jednak nie pasować: w armii, za niedoszły przewrót odpowiadającej bezpośrednio, ośmiorniczka Gülena macki miała wyjątkowo słabe – hermetyczne kręgi wojskowe od zawsze stały na straży laickości państwa i starego porządku, Dżemaat raczej zajmował się redukcją ich wpływów, niż budowaniem w nich wpływów swoich. Polski Ośrodek Studiów Wschodnich określa ten scenariusz jak „skrajnie nieprawdopodobny”, amerykańscy politycy domagają się dowodów, Gülen oskarżenia nazywa „podłymi”, wysuwając teorię jeszcze dziwniejszą – według niego, Erdoğan chcąc zwiększyć swoje wpływy, sam zamach sfingował. Takie zaprzeczanie, w oczach wielu świadczy tylko o jego winie. Jego i Zachodu. „Kto potrzebuje dowodów, kiedy premier, prezydent i wszystkie stacje telewizyjne mówią, że to on?”, na facebooku kwestię retorycznie skomentował mój dalszy znajomy. Większość, choć może nie tak wprost, zdaje się myśleć podobnie. Ci wątpiący powątpiewają, mało kto udziałowi gülenistów przeczy wprost. Władza stopniowo ujawnia szczegóły śledztwa mające potwierdzać winę duchownego, na oskarżenia o bezpodstawne czystki odpowiada, że walka toczy się o być czy nie być tureckiej niezależności i demokracji, na które rękę podnieśli puczyści. Cóż, czy reakcja Erdoğana, który w noc zamachu dwukrotnie otarł się o śmierć powinna dziwić?
Tak, wielu oburza się na niesprawiedliwość, która podczas rozprawy z domniemanymi terrorystami zgniotła tysiące życiorysów; gdzieś na placach opozycja organizuje protesty. Jednak to prezydent i jego zwolennicy, na fali ogólnonarodowego sprzeciwu wobec zamachu i uniesienia po jego udaremnieniu, zupełnie zawładnęli publicznym dyskursem. „Nic nie możemy zrobić. Proszę mi wybaczyć. Życzę panu, żeby pana problemy odeszły do przeszłości. Geçmiş olsun” Zbitką tureckich zwrotów grzecznościowych dyrektor szkoły pożegnał zwolnionego Mehmeta.

https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-07-18/nieudany-pucz-w-turcji-i-jego-nastepstwa

https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-07-27/turcja-po-puczu-krucha-jednosc-narodowa

Nienawiść

20160610_122106

Moja druga wizyta w Turcji. Z pobocza autostrady na przedmieściach Stambułu przemoczonego mnie zwija kierowca tira. Nie machałem nawet ręką, po prostu szedłem, wlokąc walizę, w poszukiwaniu lepszego miejsca na stopa, a woda chlupała mi w trampkach. Jeszcze nie wiedziałem, że tutaj wszystkie miejsca są dobre. Gramolę się do środka, siadam, powoli okapuję fotel i wycieraczkę, nawiew suszy mi twarz:

-Jak masz na imię?

-Jakub

-Skąd jesteś?

-Z Polski

-Skąd jedziesz?

-Z lotniska, rano przyleciałem z Tel Avivu.

Spogląda na mnie znad kierownicy:

Yahudi mi? (Jesteś Żydem?)

Ja mu, że nie, że Izrael to tylko turystycznie. Mruży oczy

-Na pewno?

-Na pewno, abi. Jakub to popularne imię w moim kraju.

-Dobrze, jak Polska to dobrze, możemy jechać. Warszawa, Lech Wałęsa. – popisawszy się wiedzą, czeka na uznanie.

  • .

Jemy lunch w arabskiej piekarni. Ja, Mahmoud i Nisreen, oboje z Syrii. Temat, jak to z Arabami, schodzi na arabski. Wszyscy, do jednego, potrafią godzinami nawijać o swoim języku: „U mnie w Aleppo na to mówi się tak.” „A u mnie w Damaszku inaczej.” „A wiesz jak w Maroku?” „A tak jest w slangu, a tak w wysokim koranicznym.” „A jak byś przetłumaczył tamto?” Kolej na mnie:

-No to powiedz, co ty w ogóle wiesz o arabskim? Wymieniam w odpowiedzi te parę słówek, rzucam, że bogaty, że zróżnicowany, że historia, że poezja – przytakują zadowoleni – kontynuuję, że semicki, że spokrewniony z hebrajskim…

-Co?! – grymas na twarzach – O czym mowa? Żadnego pokrewieństwa, oni ukradli i spokraczyli, arabski to język świętego Koranu, stary jak On sam!

Probuję się ratować, mówię, że hebrajski to Tora chyba jeszcze starsza. Dobra, dobra, przełykają to jakoś w milczeniu, razem z gorącym plackiem ze słonym białym serem. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby nie to, że oboje są po studiach lingwistycznych.

-A co ty studiowałeś?

-Politologię.

-O, politologię! To wiesz co i dlaczego dzieje się w Syrii. I co dzieje się w Palestynie… – ton robi się poważny. Kiwam głową, że tak, uśmiecham się ostrożnie:

Ale to tutaj niebezpieczny temat.

-Dlaczego niebezpieczny?

-Bo ludzie nie potrafią o tym normalnie rozmawiać. Bo z mediów dostają przekaz przesycony emocjami, i wszystko co mają do powiedzenia, to tylko te skręcone w bicz emocje – wiedziony doświadczeniem starałem się delikatnie. I tak wystarczyło. Mahmoud rzuca Nisreen krótkie spojrzenie i wstaje od stołu:

-To ja pójdę zapłacić.

  • .

W dzień słoneczny idziemy z Hebą przez starą ormiańską dzielnicę. Heba, spędziwszy większość życia w Stanach, dobijając czterdziestki ,postanowiła wrócić do domu w Syrii. Ojczyzną nie cieszyła się długo – kiedy zaczęły spadać bomby, z rodziną uciekła do Turcji. Mimo amerykańskiego paszportu, woli zostać na miejscu, daje lekcje angielskiego. W Antep jest nowa, opowiadam jej więc trochę historii. Mijamy kościół mniejszy, teraz dom kultury. Przechodzimy obok nowszego, tego wielkości katedry, wizytówki miasta, większego niż którakolwiek z historycznych świątyń muzułmańskich, dzisiaj przemianowanego na Meczet Zbawienia. Lubili ci Ormianie grać w grę „wyższa wieża – większy Bóg – patrzcie kto tu rządzi”. I mieli na to pieniądze, czym nie zyskiwali sobie przychylności sąsiadów. Budowla z końca XIX-w. nie posłużyła nawet dwóch dekad, Turcy pozbyli się ich sprawnie i skutecznie.

-A patrz, to całkiem jak z syryjskimi Żydami.

Myślę sobie, że źle się to znów skończy, ale pytam ją o ową historię. I opowiada mi ona tonem przychylnym, jak z rodzimymi Żydami obeszła się młoda Syria. I o tym, ile na tym straciła ekonomicznie, bo jakie inne wnioski możesz wysnuć, widząc teraz te nowojorskie ulice pełne jubilerskich salonów ich przebogatych potomków? Dziwię się, a mój mozg próbuje łączyć kropki: ten jej Nowy Jork, te jej włosy zakryte chustą, wiązaną bardziej w stylu żon izraelskich ortodoksów niż pobożnych muzułmanek… Pytam:

-Nie nie nie, jestem sunnitką.

Dalej jednak, że tak, mieszkała nieopodal Brooklynu, że pracowała dla żydowskich korporacji (tu o kilkugodzinnym przesłuchaniu na lotnisku w Damaszku, gdzie musiała udawać głupią twierdząc, iż nie miała pojęcia, że w Philip&Morris szefują Żydzi), że romansowała sobie nawet z kolegą z biura (tu rozmarza się lekko, wspominając, jak cięli sobie żarty o tym, kto kogo udusi podczas snu). Mogę już bez asekuracji, mówię, jak to wielu tutaj brak wyważenia, woli sprawdzenia, co kryje się za nagłówkami gazet, ale że z drugiej to rozumiem ten gniew, że Izrael nie ma czystych rąk, że mają swoje racje…

– Wiesz co, a mnie irytuje ich pieprzenie’ – przerywa mi w pół zdania – niech spojrzą najpierw, co oni robią sami sobie w Syrii, w Iraku. Niech lepiej zajmą się sobą.

  • .

Rok 2009, forum w Davos. Koniec godzinnej dyskusji na temat sytuacji w Gazie. Po wystąpieniu Szymona Peresa moderator podsumowuje dyskusję. Recep Erdoğan, wtedy jeszcze premier, chwyta go za ręką, zaczyna po angielsku:

One minute! One minute! – nie znosi sprzeciwu – One minute! You must!.

Przechodzi na turecki, nazywa siedzącego obok prezydenta Izraela mordercą, przywołuje obrazy dzieci zabitych na plaży przez izraelskie rakiety.

-Nie przerywaj mi. – nie patrzy nawet na próbującego uspokoić go moderatora. Rzuca jeszcze kilkoma cytatami i przykazaniem żydowskich pism: Nie zabijaj. Wstaje, wychodzi:

-Davos dla mnie się skończyło.’

Słynną ‚One minute speech’ pierwszy raz pokazał mi sąsiad, Kurd, określający się jako ‚trochę komunista’. Wcześniej na youtube.com wynajdywał mi nagrania z kurdyjskich wiosek zniszczonych przez turecką armię. Atatürka nazywał zbrodniarzem, nie wierzył w żadne dobre intencje rządzącej obecnie partii. Jednak wtedy, w Davos, Erdoğan został jego premierem. Jego i wielu innych. W ojczyźnie witały go wymachujące flagami Turcji i Palestyny tłumy.

Te same flagi pamiętam z lata 2014, kiedy przez Gaziantep, podobnie jak przez cały kraj, przelała się fala demonstracji przeciwko rozpoczętej właśnie w Gazie izraelskiej operacji Ochronny Brzeg. Klaksony z kolumn samochodów, wzniesione pięści, na wózkach obwoźnych sprzedawców szale z napisem ‚Wszyscy jesteśmy Palestyńczykami’ tuż obok tradycyjnych szarawarów i tanich frotowych skarpet. W tym samym czasie do miasta napływały kolejne tysiące uchodźców z syryjskiego Aleppo.

Rządząca partia zgrabnie wykorzystuje stosunki z Izraelem tak do budowy pozycji Turcji w regionie, jak własnego politycznego kapitału wewnątrz kraju, kiedy trzeba podsycając emocje i pompując religijno-narodową dumę. Dawno minęły czasy, kiedy kraj, sojusznik Ameryki, równie niezawodny, co międzynarodowo niesamodzielny, współpracował z izraelskim partnerem w każdej prawie sferze. Zachowując pewien, nieeksponowany medialnie, pragmatyzm – gospodarka, handel bronią, równoważenie wpływu Iranu – Turcja orientuje się na wschód, próbując odbudowywać wpływy na terenie starego imperium, kosztem relacji z Zachodem gra panmuzułmańskimi sentymentami.

Mógłbym wyliczać jeszcze wiele zdarzeń i rozmów. Inny kierowca, drobny anatolijski przedsiębiorca, z okazji mojej inności urządził mi w aucie wzruszającą dość przemowę o tym, jak liczy się człowieczeństwo, a nie religia i narodowość. Potem zapytał mnie, co sądzę o sytuacji Palestyny. A po zdawkowej i standardowo ostrożnej odpowiedzi, że jest skomplikowana, a po obu stronach są i źli i dobrzy, wymachując rękami nad kierownicą wykrzyczał, że Żydzi dobrymi być nie mogą, bo wrogami dobrego są z natury: wrogami świata, wrogami pokoju, wrogami człowieczeństwa. A człowieczeństwo przecież musi być najważniejsze.

20160610_121955

źródła:

http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2013-03-27/izrael-przeprasza-turcje

http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-06-29/normalizacja-stosunkow-turecko-izraelskich

Chodźmy do szkoły

inonu-caddesi-halep-veya-sam-gibi

Mieszkałem tam jakiś czas. Dzielnica raczej uboższych, niższych klas. Zimą powietrzne gęste od pachnącego drewnem dymu z małych, domowych piecyków. Na ulicach kwitnie badylarski handel, nocą czasem słychać strzały.

Tamtego dnia rano, kiedy pod oknami zaczął się tumult, uczyła tam tureckiego grupę syryjskich dzieci w budynku wynajmowanym przez zachodnią organizację charytatywną.

– Z pięćdziesięciu naparząjących się, wrzeszczących wniebogłosy facetów. Miejscowi przeciwko Syryjczykom, a może na odwrót. Nie dałoby rady wyjść na ulicę. Myślałam, że będę musieć zostać w środku i nie dotrę tutaj na kolejną lekcję.

Kacha tego latem wyszła w Gaziantep za mąż. Absolwentka turkologii na UJ, ze swoimi ciemnymi włosami spokojnie mogłaby udawać tutejszą. Na kolejną lekcję w spokojniejszej części miasta zdążyła – policja, jeszcze przed dzwonkiem, dała sobie radę z sytuacją sprawnie i skutecznie. Chyba bez ofiar. Nie dowiemy się o co akurat poszło tamtego razu, ale znamy przyczynę ogólną.

Liczba arabskich uchodźców zdaje się tam powoli przeważać Turków. To, że falafel dostać można łatwiej niż şiş kebab to jeden z najmniej istotnych symptomów. Wyrośli i wychowani tam mieszkańcy coraz mniej czują się u siebie. I czasem puszczają im nerwy. A okolica i tak nigdy nie należała do najbezpieczniejszych.

Dawna ormiańska dzielnica, wzgórze tuż obok historycznego centrum miasta. Z czubka pagórka patrzą na wszystko zbudowane na przełomie dwóch poprzednich wieków przez grupę amerykańskich misjonarzy budynki szpitala. Dwa stare kościoły przerobiono na meczet i centrum kultury. Kiedy Ormianie zniknęli w okolicznościach, o których równo wiek później wciąż nikt tu nie mówi dostatecznie szczerze, część starych, kamiennych domów przejęli dawni muzułmańscy sąsiedzi, a resztę zostawiono samej sobie na zniszczenie. Do tych nietkniętych od dziesięcioleci, rozlatujących się budynków na dziko powprowadzały się najbiedniejsze rodziny uchodźców. Pozostali, czyli większość, osiedliła się legalnie, korzystając z niskich cen wynajmu lokali w lepszym stanie. To tutaj prawdopodobnie zaraz po rozpoczęciu wojny dotarli ci pierwsi – tu zatrzymują się przyjeżdżające z Aleppo autobusy. Zostali tam, gdzie wysiedli – i tam skąd w razie czego blisko na transport do domu. Kolejni i kolejni osiedlali się koło swoich, bez perspektywy szybkiego zakończenia konfliktu zaczynając powoli urządzać się i żyć życie – wyrastały syryjskie sklepiki i restauracje, dalej warsztaty samochodowe, salony GSM, pośrednictwa wizowe…

Dwa lata temu antyimigrancka histeria osiągała apogeum (podrożała kawa i bułki – uchodźcy, nie mam roboty – uchodźcy, sąsiad sąsiada dostał w papę, coś komuś zginęło – zgadnijcie kto? – złodzieje, terroryści, zwierzęta). Szczytowała ona podlewana szczodrze składanym przed wyborami samorządowymi przez lokalnych polityków obietnicami ‚zrobienia porządku’, czyli w skrócie wywalenia niezarejestrowanych i niepracujących legalnie – w skrócie zdecydowanej większości – uchodźców. Akcja całkiem niemożliwa, nawet pozostawiając z boku moralność, niemożliwa logistycznie. Po samych wyborach przeprowadzono kilka pokazowych akcji ‚ewakuacji’ najbiedniejszych z piwnic i pustostanów. Do wykręcenia się z wyborczej kiełbasy materiał kiepski, ale już nie żaden. A ludzie wrócili do swych dziur po krótkich dwóch tygodniach nieobecności. I wtedy to obywatele poczęli brać sprawy w swoje ręce. Zaczęła się seria napadów na owe małe syryjskie biznesiki, kawiarnie, salony fryzjerskie, smażalnie falafelów – za brak tureckich napisów na szyldach tłuczono szyby, grożono właścicielom. Agresywne bandy, po kilkunastu mężczyzn. Dalej na ulicy widać, że sporo z tureckich znaków podoklejana została na szybko i bez planu obok arabskich, a część arabskich przykryto czym byle i na wszelki wypadek.

Teraz, po czasie wszystko już lekko okrzepło, większość zdaje się akceptować sytuację, ludzie przywykli do siebie nawzajem, dzieciaki na placach zabaw uczą się od siebie obu języków i ciężko nie zauważyć, że tak nagły napływ ludzi, mimo swoich drastycznych stron, pozytywnie odbił się na miejskiej ekonomii. Wciąż czuć przy tym napięcie, obcość i nieufność – i czasem wybucha ona właśnie tak, jak wybuchła wtedy pod szkołą.

Siedzimy we czworo w kawiarni przy szkole językowej. Nauczyciele – ja, Kacha, która wbrew swym obawom zdążyła na zajęcia, Nisreen i Mahmoud. Nisreen z okolic Damaszku, ładna trzydziestka, w szczelnej chuście wokół twarzy i pod samą brodę, rzadkie tu dość połączenie samodzielności w życiu i myśleniu, umysłu otwartego i krytycznego ze szczerą i świadomą religijnością. Z angielskiego na arabski tłumaczyła Czechowa. Mohmoud to wysoki, uprzejmy facet o greckich rysach, kończył filologię angielską w Aleppo. Kilka lat doświadczenia zawodowego. Z naszej czwórki tylko Kacha uczy tureckiego i tylko ona, pracuje tam legalnie – szefostwu nie chce się bawić w papiery związane z zatrudnianiem obcokrajowców, a tym bardziej płacić za to dodatkowych podatków. Kacha, jako żona tureckiego męża tych papierów nie wymaga. Opowiada o ulicznej rozróbie, ja uzupełniam szerszym tłumaczeniem historii turecko-arabskich stosunków w dzielnicy, a dwoje Syryjczyków słucha tego z zupełnie zrozumiałą mieszanką troski i obrzydzenia.

W szkole pracujemy w ramach zleconego z zewnątrz projektu pewnego NGO-su. Pomoc miejscowym społecznościom w stawieniu czoła wyzwaniom wynikającym z napływu nowych mieszkańców. Praca z młodymi ludźmi z obojga środowisk mająca na celu pogłębienie wzajemnego zrozumienia i łagodzenie napięć. Dokształcanie, zwiększanie szans i perspektyw. I tak dalej, słowa. Jeśli powiem, że organizacje charytatywne zleciały się tu jak sępy, będzie to bardzo brzydkie i niesprawiedliwe. Robią naprawdę dużo dobrej roboty. Ale uczucia mam ambiwalentne. Tych, dla których to biznes, który kręci się na szczęście, widziałem o kilku za dużo. W ramach naszego projektu bezpłatnie nauczany jest angielski i turecki. Syryjczykom i Turkom z ‚trudnych środowisk’. Dla uchodźców oczywiście, rzeczywista pomoc w jednej z najbardziej sensownych form. Ale w mojej tureckiej grupie ‚trudne środowiska’ obejmują przedstawiciela handlowego od sprzętu medycznego, dobrze sytuowaną pracowniczkę banku, faceta zajmującego wysokie stanowisko w fabryce… Jednym słowem ludzi, którzy zupełnie sami mogą taki kurs opłacić. Nie wnikam w szczegóły, podobnie jak zachodni ofiarodawcy, widzący jedynie dane na papierze. Ot, pomieszanie, dobre intencje z chęcią zysku, jakieś pewnie buble w strukturze organizacji z niesieniem pomocy, pomoc z administracyjnym pędem do rozrostu. Świat taki. I nawet nie dziwi mnie to aż tak, gdyż pomaganie innym, za darmo zwłaszcza, jest zajęciem trudnym i niewdzięcznym. Z dwudziestu początkowych osób w mojej grupie ostało się siedmioro. Dzisiaj akurat żadnemu nie zachciało się przyjść. Pewnie zdzwonili się wcześniej. Lekcji nie ma, wpadam więc posiedzieć towarzysko na godzinę do klasy Mahmouda. Z jego wstępnej dwudziestki wpadło dziś czterech Syryjczyków. Trudnym i niewdzięcznym. Bo kto ceni sobie to, co dostaje za frajer?

Siadam w tylnej ławce. Mahmoud stoi przed tablicą. Zaczyna po angielsku:

– Dzisiaj więc będziemy mówić. Rozmawiać. Dyskutować. Wiecie co znaczy dyskutować?

W klasie cisza. Mahmoud pochyla się nad jednym ze studentów:

– Na przykład, ja jestem za Asaadem, a ty za Armią Wyzwolenia Syrii. Ja mówię, że mam rację, ty mówisz, że nie, to ty masz rację. I rozmawiamy. To jest dyskutowanie.

Jego sąsiad z ławki wtrąca coś po arabsku. Klasa parska śmiechem, nauczyciel tłumaczy na pół serio:

– Nie, jeśli bijemy się po twarzach, to nie jest dyskutowanie. – i wraca do tematu- Porozmawiamy o przyjaźni. Możemy więc mieć frienda, close frienda i best frienda…

Dwóch posłusznie skrobie notatki, dwóch skrobie się po głowach wygodnie rozłożywszy się na krzesłach. Mahmoud odpytuje po kolei:

– A czy ty masz najlepszego przyjaciela?

– (oderwany od notatek, łamany angielski) Miałem dwóch. Jeden jest w Niemczech, drugi zginął walcząc przeciwko ISIS.

– Rozumiem. Jak on wyglądał? Czy miał włosy długie, czy krótkie (wyraz po wyrazie, gest ręką przy uchu). Czy był wysoki, czy niski? (dłoń poziomo przed sobą, raz wyżej, raz niżej). Rysuje na tablicy piktograficzną twarz, robi strzałki – nos, uszy, broda, włosy (krótkie, długie, albo łysy).

– A jak z twoimi najlepszymi przyjaciółmi?

– Mam pięciu.

– Aha. Czy wszyscy są tutaj?

– Jeden jest w Arabi Saudyjskiej. Dwóch został w Syrii. Następny w Niemczech. Ten najlepszy w Malezji, studiuje inżynierię elektroniczną. (chwila przerwy, zbieranie słów, porusza ustami) Grywaliśmy razem w piłkę, później każdy poszedł w swoją stronę, niektórzy w świat, niektórzy w kłopoty.

Ja zastanawiam się co znaczą „kłopoty”. Mahmoud odpowiada uczniowi:

– Ok. Mam nadzieję („inszallah”* nie tłumaczy się bezpośrednio na angielski), że wszyscy oni wrócą… (chwila przerwy) …tutaj.

I niejasnym zostaje, czy tutaj to Turcja, Antep, wrócą z daleka i będą dalej razem kopać piłkę, czy może jednak nieodległa Syria, stary dom. Ale tam wracać nie ma już do czego, tak powiedział mi parę dni temu, tak mówi wielu Syryjczyków.

– Ten w Malezji. Jakie ma oczy? Brązowe? Niebieskie! Very nice! („maszallah”* nie tłumaczy się bezpośrednio na angielski.)

Kolejka dobiegła końca. Jeden z uczniów pyta Mahmouda:

– A pan nauczyciel? Czy ma pan najlepszego przyjaciela?

– (zmazując z tablicy piktograficzną twarz) Wielu ludzi których kochałem nie żyje, i ja nie chcę już nikogo kochać.

– Ale nikogo? Czy wszyscy umarli?

– Wielu, wielu… Więc teraz, jeśli ktoś, niech Bóg broni („estafurullah”* tłumaczy się już całkiem dobrze), jeśli ktoś umrze, nie będę miał z tym takiego problemu.

Słucham i wiem, że jest to w równym stopniu i bolesna szczerość, i sprytny, możliwy do zaakceptowania przez klasę sposób na wymiganie się od dłuższej odpowiedzi. To jego lekcja, oni są od odpowiadania.

– No, dziękuję. Do zobaczenia, inszallah, (nie bawi się już w „mam nadzieję”) pojutrze.

.

*inszallah – jeśli Bóg zechce – zwykle w nadziei na coś

*maszallah – Bóg tak chciał – wyraz uznania, zachwytu, aprobaty

*estafurullah – niech Bóg broni

 

Esra

20120603boerkanikab

Miał być day-off. O dziesiątej rano zadzwoniły do mnie dziewczyny – Patrycjusz, czy możesz przyjechać na dworzec? Mamy rodzinę uchodźców, trzeba im jakoś pomóc, czy masz jakiś pomysł, kobieta mówi po turecku, możesz spróbować tłumaczyć, ogólnie dobrze jakby był z nami facet – i dalej jakieś tłumaczenie, coś że buty, coś że dzieci, że z Aleppo… Dobra, spoko, dzień będzie trochę mniej off, łapię jakieś przydrożne precle na śniadanie, pakuję się do żółtego autobusu, bardzo wczesna wiosna, słońce grzeje pierwszą zieleń wśród długo niesprzątanego ulicznego kurzu. Co za pomysł, o co chodzi? W mieście gdzie 1/4, może 1/3 ludności to uchodźcy wynaleźć nagle na dworcu jakoś jedną z tysięcy rodzin i heroicznie zdecydować się jej pomóc. W mieście gdzie ciężko pójść na spacer nie spotykając żebrzących dzieci, nie mówiąc już o tym, żeby usiąść w parku i poczytać książkę – jesteś z zachodu, masz pieniądze, natręctwo popłaca. Gdzie po jakimś czasie, kolejnym brudnym nastolatkom ciągnącym za sobą wielkie kosze odpadów, nurkujących w kolejnych kontenerach w poszukiwaniu czegoś do recyclingu – czy to źle, czy to dobrze – twój mózg uwagi poświęca tyle, co gołębiom na dachach i budkom ze słodyczami. Co za ludzkie instynkty, co za boskie impulsy kazały tam im zająć się tymi ludźmi? Nie wiem, jadę. Może to Emily, jest tu nowa, pewnie nie przeszła jeszcze tego smutno-niesamowitego procesu wypierania wrażliwości do poziomu, na którym pozwoli ci ona normalne funkcjonować i nie oszaleć.

Dojeżdżam, Emily już nie ma, musiała wsiadać w swój autobus do Irbilu. Została Ewa, chwilę później przybywa Seval, tak jak ja, tłumaczyć, pomagać, chociaż sama za bardzo nie wie jak. I jest nasza rodzina. I zaczynam rozumieć. Dzieciak nie ma butów, dlatego że ich nie ma, nie dlatego, że wrzucił je w krzaki dla rozbudzenia litości w trakcie kilkugodzinnej, żebraczej szychty. Nie szarpie cię za rękaw, automatycznie mamrząc ‚w imię Boga, niech ci Bóg błogosławi, mama nie żyje, tata nie żyje, bomba, Syria, abi, dla Allaha’, drugą ręką dłubiąc ze znudzeniem w nosie, oczami wodząc za piłką kopaną przez kolegów. Jego rodzice wcale nie udają zabitych przez bombę, co więcej sami też o nic nie proszą, właściwie to wyglądają na zakłopotanych, widząc w nas jednak jakąś niejasną nadzieję, być może dobry ruch ze strony złego losu. Koczują na dworcu od pięciu dni, bez kontaktu do kogokolwiek, bez pomysłu na cokolwiek. Oni są tu nowi, okoliczności dla nich są nowe. Bieda i wyobcowanie nie wyżłobiły im jeszcze w umysłach tych ścieżek, z jednej strony umożliwiających przetrwanie, z drugiej blokujących jakąkolwiek znaczącą zmianę na lepsze. Siedzą tam bez roszczeniowości, bez mentalnego podziału świata na ‚my’ i ‚oni’. Dlatego i pomóc im można łatwiej i dlatego pomocy potrzebują znacznie bardziej i szybciej. Z jakiś powodów nasuwają mi się zupełnie nieproporcjonalne skojarzenia ze mną samym, kiedy dobrych parę lat temu, w epoce przedfejsbukowej, pierwszy raz za granicą, trafiłem wieczorem na dworzec w Dusseldorfie, zgubiwszy gdzieś po drodze adres i telefon do mieszkającej tam kuzynki. Albo kiedy styrany po całym dniu autostopu przez pustynię, w środku nocy nie znalazłem miejsca w Tel-Avivskim hostelu i łaziłem brudny po ulicy, wlokąc za sobą walizę szukałem miejsca na nocleg… Bomba rozwaliła ich mieszkanie, spakowali co zostało i wsiedli w autobus do Antep. Trafili na dworzec, na dworcu zostali śpiąc na kartonach, zbierając trochę jedzenia od pracowników tamtejszych fast-food budek. Dzieciak starszy – około 3 lat, to on zwrócił uwagę dziewczyn, jak wspomniane wyżej, mimo zimna biega po dworcu na bosaka. Jeszcze gorzej z drugim, kilkumiesięcznym – złapał jakieś przeziębienie, płacze na rękach matki. Kminimy, bo w sumie co możemy sami? Obdzwaniamy znajomych znajomych ze wszystkich ngo’sów świata obecnych w regionie. Raczej się wykręcanie, nie wiem jak, zapytam szefa, może po środzie, w środę mamy spotkanie. Nie mam pretensji, mają oni jakieś swoje programy, plany dalekosiężne, pensje, premie, projekty, ale, no kurna, żaden nie dotyczy przyjmowania do domu przypadkowych uchodźców na telefon z polecenia kolegi. Dziewczyny skołowały dwie pary butów dla dzieciaka i chłopaka. Chłopaka, czyli ojca dzieciaka. Dwadzieścia jeden lat, mimo że ogólnie kości to lekko wystający brzuch, zęby trawione cukrem z wiecznie siorbanego czaju, niebieskie-maşallah-oczy. Czarna żona w pełnym nikabie, taktycznie i z kulturową wrażliwością staram się unikać interakcji. Ona nazywa się Esra, jego imię wyleciało mi z głowy. Unikanie interakcji idzie jednak słabo, po pierwsze tylko ona zna turecki – wychowała się w pół-turkmeńskiej dzielnicy – i parę słów po angielsku, po drugie, wcale unikać ich nie chce – mówi swobodnie, uśmiecha się jak może wystającymi spod chusty błyszczącymi czarnymi oczami, i w końcu po trzecie – widzę, że jemu wcale to nie przeszkadza, że układ taki jest mu całkiem pomocny, zdejmuje z niego cały ciężar zdarzeń i ich kontroli, przy okazji możemy porozumieć się trochę bardziej, nie zostajemy przy tych niezręcznych uśmiechach i półsłowach-półgestach w sytuacji i tak już dla nas niezręcznej: ‚skąd jesteś? Halep?’, ‚imię?’, ‚herbaty? na zdrowie, shukran’.

W końcu dzwonimy do pastora, chłop też nie ma z początku koncepcji, ale przyjeżdża, pakujemy ich worki do bagażnika, jedziemy w jakieś cieplejsze miejsce. Znajomy, Mustafa, zgadza się przenocować ich u siebie zanim wykombinuje się coś innego. Nie bardzo może w sumie odmówić, bo lokalny kościół dopłaca mu do mieszkania, obszerniejszego nieco niż nasze studenckie klitki. Mustafa z północnego Iraku, pięć języków, wcześniej tłumacz przy natowskich oddziałach. Żołnierze pojechali do domów, on z domu musiał uciekać – kolaborant, innowierca. Jego żona z dzieckiem jest w Stanach od dawna, on kolejny rok czeka na wizę. Osobna historia, może innym razem, chcę tu tylko powiedzieć, że jego sytuacja, a nie jest on wcale odosobnionym przypadkiem, jest dla Zachodu jebitnym wstydem i Zachód powinien o tym wiedzieć.

Miałem coś do zrobienia, musiałem gdzieś lecieć, zostawiłem towarzystwo. Odwiedziliśmy ich późniejszym wieczorem. Mustafa naładował do piecyka w piwnicznym pokoiku drewna tyle, że prawie zamienił go w saunę. Oni, zadowoleni grzali się na kanapie, młodszy dzieciak spał spokojnie, starszy badał powoli nowe otoczenie. Promienieli wdzięcznością. Esra zrzuciła nikab, w zamkniętym pomieszczeniu nie przejmowała się naszą obecnością. Szczerzyłem się w środku sam do siebie, puściłem – sam sobie – jakiś głupawy komentarz w temacie sensu nikabów – pojedynczo była po prostu atrakcyjna, w zestawieniu z mężem wyrastała na Miss al-Arabiya, małą Miss Civil War.

Później kiedy my we trzech piliśmy herbatę udzielając sobie standardowych grzeczności, ona na osobności opowiedziała dziewczynom więcej: byli kuzynostwem pierwszego stopnia, małżeństwem zaaranżowanym przez rodzinę. Wiadomo, krewnym łatwiej się dogadać, majątek zostaje między nimi, czysty praktycyzm, potwierdzany i wspierany starymi islamskimi źródłami. Dzieci, alhamdulillah, chwała Bogu, zdrowe. Oczywiście, bliskie pokrewieństwo często powoduje genetyczne problemy. Gdyby wyjść na zewnątrz rozgrzanej piwnicy z małym oknem pod sufitem i przejść się po dzielnicy, to różnicę proporcji w stosunku do Europy zauważa się po godzinie. Powykręcani, kulejący ludzie, tak, najczęściej nogi, jedna krótsza od drugiej, albo obie poplątane, albo tylko kikuty… Małżeństwo więc aranżowane, ale nie, wszystko w porządku, to dobry chłopak, nawet ten nikab to nie on kazał, to jego ojciec i bracia, oni trochę wariaci, on się w sumie nie przejmuje. Czy go kocha – znów to pytanie: tak trochę, pokazała gestem, jej miłość zmieściła się między kciukiem a palcem wskazującym.

Więcej się z nimi nie zobaczyłem, dochodziły mnie tylko wiadomości. Następnego dnia znaleziono im małe mieszkanie, kościół zdecydował się płacić za wynajem przez pierwsze parę miesięcy. Jakiś tydzień później Esra zrzuciła nikab na dobre, dostrzegła – bardzo słusznie – że tutejszych Turków on drażni, a agresywni krewni byli przecież daleko. Znajoma zaoferowała jej pracę nauczycielki arabskiego w szkółce dla syryjskich dzieci z biedniejszych rodzin i dodatkowo kilka godzin indywidualnej nauki angielskiego tygodniowo. Przeprowadzili się do lepszej dzielnicy. On, chociaż z jakimiś komputerowymi zdolnościami, póki co znał tylko arabski i poza uchodźczą czarną robotą za pół darmo, nie miał wielu perspektyw. Nie wiem jak, i czy w ogóle, zmienił się w nowych okolicznościach stosunek jego żony do niego samego. Nie wiem, czy sama zarabiając na utrzymanie rodziny zaczęła go lekceważyć, czy może tylko mieć własne zdanie. Czy przestraszył się zrzucenia nikabu, czy coraz częstszego samodzielnego opuszczania mieszkania? Może trzeba było pomyśleć, poświęcić mu więcej uwagi, też zaproponować zatrudnienie, może wsparcie innego typu? Nie, nic nie próbuję usprawiedliwiać, próbuję tylko jakoś sobie wyobrazić, zrozumieć, bo facet z początku nijak nie wyglądał na chuja. Pękł, zaczął ją tłuc. Ona, kryjąc sińce na nowo zawinęła się w chusty. Niedługo potem zdecydował, że wracają do Aleppo. Może i czasem bombardują – myślał sobie pewnie – ale jednak jest bezpieczniej.

Siedzieć po turecku

11

8 rano. Przychodzę na plac pod bramą uniwersytetu. Kładę walizkę na kostkę brukową, siadam obok.
5 minut. Od strony uczelni przychodzi facet, około pięćdziesiątki, z lekkim brzuchem i wąsami, w kiepskiej marynarce. Te przyduże garnitury, podejrzewam, dostają z przydziału. W komplecie z wąsem i papierosem.
.
-Dzień doby, policja.
-Dzień dobry proszę pana.
.
Czerwiec 2013. Po brutalnym rozpędzeniu przez siły porządkowe protestów o obronie Parku Gezi w Istanbule, anonimowy mężczyzna staje na placu Taksim. Stoi nieruchomo przez 8 godzin. Nie odpowiada na pytania, nie porusza się podczas przeszukania. Następnego dnia stoi tam 300 osób; zdjęcia obiegają świat, stojące protesty organizują się spontanicznie w całym kraju.
.
Październik 2014. Przeciwko blokadzie wsparcia od strony tureckiej granicy dla oblężonego przez Państwo Islamskie, wykrwawiającego się Kobani, w całej Turcji demonstrują Kurdowie. W Antep, podczas starć ginie 5 osób, prawdopodobnie z rąk tureckich nacjonalistów. Pod uniwersytetem bierny, nieruchomy protest studentów. Zaczyna się od trzech chłopaków siedzących na krawężniku, kończy użyciem przez policję gazu łzawiącego.
.
-DLACZEGO SIEDZICIE?
-Czekam na znajomych, proszę pana.
-O, spójrzcie, tam są ławki, tam możecie poczekać?
-Czy zrobi to jakąś różnicę?
-No, tu pełno kurzu. Możecie się ubrudzić.

 

Uśmiech

Scenografia została więc zajumana z Alternatywy 4. Z grubsza. Glebę mamy trochę bardziej czerwoną, niebo bardziej czyste i niebieskie, architekturę odrobinę mniej toporną. Reszta się zgadza. Świeżo zaorane pod zabudowę przedmieściane łaki, drogi jeszcze bez chodników, pył i błoto klejące się do butów, szeregi nowych, czteropiętrowych bloko-kamienic, jakieś zielone pagórki na horyzoncie. Niewarygodne jak tureckie miasta rosną – mieszkam tu od dwóch lat i w tym czasie zmieniło się wszystko. Zadziwia w zestawieniu z pustoszejącą Europą do której przywykłem. Pewnie gdyby wyeksportować do Niemiec kolejne pięć milionów tureckiego obywatela, to przy tej demograficznej dynamice wciąż nie zrobiło by to większej różnicy.
Dalej, pomiędzy rzędami budynków widzimy kawał pustego, pełnego chwastów i odpadów budowlanych pola, na którym nikt nie zainstalował jeszcze zestawu „poczuj się wyjątkowym w naszych lux em-trójkach.” apartamentów sprzedaż/wynajem. Słyszałem kiedyś w polskim radio audycję o „tureckim cudzie budowlanym”, pełną żalów o tym jak oni tu potrafią szybko i sprawnie, i dlaczego my, mimo obiecywanych trzech, a może pięciu, milionów mieszkań, nie umiemy nijak. Zakładam, że żaden z ekspertów nie miał przyjemności mieszkać w owego cudu budowlanego wytworach, gdyż ni słowem nie wspomniano o tym, że gaz to w nich każdy z własnej butli, że woda ciepła to tylko pod prysznicem z małego elektożernego podgrzewacza w łazience, która to na skutek marnej wentylacji zagrzybieje po pierwszym roku użytkowania, że przez cienkie ściany zimą będzie zima, a latem spać będziesz mógł za to tylko pod wentylatorem. Nie chcę teraz niesprawiedliwie przesadzić – nie wszystkie są całkiem takie, jednak procent takich jest duży, zwłaszcza wśród tych bardziej studenckich, w których sam bytować miałem okazje. Nie wspomniano ani o ogólnej estetycznej fuszerce w stylu wanna-be-noworysz, ani o tym, że to co w miarę (i tylko w miarę, bo i tak rozpada się szybko) daje radę w tureckim klimacie, w Polsce rozleciałoby się od mrozu i wilgoci zanim zdążyło by posłużyć jednemu pokoleniu.
Cholera. Miało być tym razem pozytywnie, a tu te dygresję znów brzmią jak marudzenie. Wiedzcie więc, moi drodzy, że jestem typem, którego powyższe jak najbardziej cieszy. Brak rozpasanych budowlanych nadzorów skutkujący taniością tandety, do której przecież nikt nikogo na siłe nie przeprowadza. Może i jest to właśnie cud, cud z kategorii tych, na które w Europie, zamotanii w tysiące wymagań, przepisów i obostrzeń, nijak nie możemy sobie pozwolić.
Wracajmy więc do miejsca akcji: na puste, zagrużono-zachwaszczone pole ktoś dopchał starego busa. Zgaduję, że dopchał, bo bus nie wygląda na taki, co dałby radę pojechać o własnych siłach. Zgaduję po wieku, rdzy i dziurawych oponach. Bus jest teraz kofte-busem, z wozu zamienił się na punkt gastro. Obok rozpalone ognisko, rozłożonych kilka niskich stoliczków i mikro krzeseł, wywieszony kawał zielonej folii dającej cień za dnia. W środku kawałek grilla, brudna kuchenka, podstępne, natrętne kocury przeganiane co rusz przez łysiejącego wąsatego wujka. Wujek tymi samymi rękami liczy zmiętolone banknoty, kroi cebulę, drapie się po plecach i podaje jedzenie. Za odpowiednik polskiego piątaka otrzymuję pół kanapkowej buły wypełnionej małymi, pełnymi chili i kuminu hamburgerkami. Uśmiecham się szeroko i w głębi duszy ślę pełne złorzeczeń pozdrowienia do jakiegoś dalekiego zimnego gmachu polskiego sanepidu, który teraz, w końcu, może w sam środek dupy pocałować mnie, moją wolność i mojego wąsatego kofte-wujka. Spójrz na mnie urzędasie, zakurzona upierdliwa wszo, wyprysku na ryju systemu zmieniającego świat w wysterilizowany, bezpłciowy, politycznie poprawny smut. Wszystko grozi wszystkim, życie grozi śmiercią!* Spójrz! Mój skażony, nieopodatkowany burger jak sztandar na barykadach! Spójrz! Zeżram i przeżyję, a ty egzystuj dalej nędzną egzystencją! Patrz!
Moja dziewczyna patrzy na mnie podejrzliwie spod uniesionej prawej brwi. Nie rozumie tej prostej radości. -Chcesz gryza? -Nie dzięki.
Cóż, swoboda jak zdrowie, kto miał od zawsze, ten się nie dowie.
Uśmiecham się szeroko pakując sobie do gęby orzeszki ziemne dobywane z kieszeni. Nie ma czasu na porządny posiłek, śpieszę się do niewidzianego od paru miesięcy domu. Jestem już w drodze prawie dobę, powinno to zająć jeszcze dwie, przy szczęściu półtora. Druga ręka wyciągnieta, kciuk w górze. Serce Istambułu, czterysta metrów za mostem łączącym dwa kontynenty i dwie części dwudziestomilionowego miasta-potwora przyprawiającego mnie o ciężkie ataki betonowej klaustrofobii. Jedyna droga z Azji Mniejszej do Europy, osiem pasów motoryzacyjnego szaleństwa, w obie strony nerwowy, niecierpliwy strumień lokalsów pozamykanych w osobówkach poprzetykany wolno płynącymi tirami na blachach gruzińskich, węgierskich, ruskich, syryjskich, bułgarskich… A ja stoję sobie na poboczu, wiatr we włosach, zbieram klaksony kolejnych kierowców, nie, nie złych, nie ostrzegających, nie pukających się w czoło, a zwyczajnie szczęśliwych moim szczęściem, powo ziomek, pozdro ze Stambułu, pozdro z mojej białej Corsy! Policja? Niemiecka czy francuska, poinformawana przez troskliwego szofera pojawiła by się po trzech minutach, zgarnęła do suki, pouczyła, że niebezpiecznie i nie wolno, pouczyła nadzwyczaj uprzejmie, wierząc chyba szczerym sercem w moją wschodnioeuropejską cywilizacyjną ignorancję, następnie odstawiła by mnie na najbliższą stację benzynową – spróbuj tutaj, tu bezpiecznie, dziękujemy, szerokiej drogi, arewułar, tschuss. Może i ta uprzejmość to z góry obliczona na wzbudzenie poczucia winy i wstydu taktyka. Nie wiem, wiem że policja polska lub słowacka przyjechała by po minutach piętnastu, wlepiła pięć dych mandatu pozostawiając mnie samemu sobie na jakiejś dojazdówce do pasa lecącego w stronę przeciwną, bardzo nam przykro, tu też zabronione, paradzisz sobie Pan jakoś inaczej. Policja czeska spróbowała by wcześniej jeszcze nachalnie wyłudzić łapówkę. Tutaj, w stolicy dawnego imperium zatrzymuje się pusty szkolny busik do przewozu dzieci – kierowca Kurd, wsiadaj młody, będziesz miał parę kilometrów bliżej. Kocham ten kraj.
Dziesiątki małych nacodziennych radości dających życiu smak życia.
Uśmiecham się szeroko do dzieciaka sprzedającego mi hummus z małego przydomowo-chodnikowego sklepiku. Nikt nie ma problemu ani z istnieniem takiego biznesu, ani tym bardziej z tym, że dziesięcioletni chłopak pomaga od czasu do czasu rodzicom. Żadnych bzdur o wykorzystywaniu nieletniego, który szczerzy się do mnie, ewidentnie zadowolony ze swojej ‚dorosłej’ roli.
Uśmiecham się szeroko do policjanta z drogówki przechodząc na czerwonym tuż przed maską wozu patrolowego. Prawa – lewa – wolne, idę. Nikt nie wymaga ode mnie bym jak kretyn stał przed pustą ulicą. On uśmiecha się też – sam nie ma pojęcia o co chodzi, nie przyszło by mu na myśl skąd moje szczęście – salutuje mi z uprzejmości, pod czapką myśli sobie coś o głupich amerykańskich turystach.
Uśmiecham się schodząc do mojej ulubionej kebab-budy po schodach tak stromych, że rocznie pochłaniają ofiar pewnie tyle co Orla Perć. Siadam i uśmiecham się do karalucha żrącego kawałek smażonej cebuli obok mojego buta, a on uśmiecha się do mnie szeroko swoim karaluszym sercem.
A Wy? Cieszcie się bezpieczeństwem, cieszcie się wolnością słowa Tomaszów Lisów i Janów Pospieszalskich. Cieszcie się, że jak raz na 4 lata wrzucicie głoś do skrzynki, to ktoś go uczciwie policzy, a potem sami wiecie. Ja tam, myśląc własnym mózgiem, na swoim czerwonym świetle przechodzę sobie codziennie.
/UWAGA! powyższy tekst traktuje luźno o kontrastach oraz o tym, co tutaj lubię a tam nie. Jak ktoś spróbuje zrobić z niego wstęp do poważnej dyskusji o cywilizacyjnych wyższościach tych czy innych, to publicznie odsądzę takiego od czci i wiary./
/Zamieszczone zdjęcia są internetowe, poglądowe i nie moje. Jak sprawię sobie fon z aparatem, a kiedyś to zrobię, to wtedy będzie coś ode mnie/
 *ta, to Masłowska, ‚Wojna polsko-ruska…’ chyba.

100 kilometrów od domu

11
Siedzimy na dywanie i pijemy mocną herbatę z małych szklanek. Roger. Przed wojną druga, może trzecia rakieta tenisowa w Syrii. Dużo tu takich. Wczoraj w pośrednictwie wizowym pomagał mi Rabi, pracujący tam na czarno – gdyby nie rewolucja, kończyłby właśnie medycynę. Chwilę wcześniej widziałem się z Mejid’em, jeszcze w 2011 zawodnikiem narodowej syryjskiej futbolowej młodzieżówki – teraz nauczycielem wu-efu i muzyki w domowej, dzielnicowej szkółce dla dzieci uboższych uchodźców. Biologii uczy Lilav, jego kuzynka – uciekając z Syrii rzuciła dentystykę na dwa lata przed obroną dyplomu. Stracona generacja, zaprzepaszczony potencjał, tak naprawdę największy problem tej wojny.
 .
Roger oczywiście nie nazywa się Roger. Na imię ma Hajj, czyli pielgrzymka, jeden z pięciu filarów Islamu. Większość znajomych zna jednak tylko jego ksywkę – to od Federera, tłumaczy zadowolony.
 .
Stoimy na rogu w Halepie w pięciu, wszyscy starzy koledzy z dzielnicy. Wieczór jak większość wieczorów. Drugą stroną ulicy przejeżdża jeep armi rządowej. Może pięciu facetów to już nielegalne zgromadzenie, może mogą coś knuć, może mają broń. A może po prostu stoją w złej, prorewolucyjnej części miasta. Pierwszemu na oczach reszty kula rozrywa czaszkę, drugi dostaje w ramię, reszcie udaję się w porę schować. Jeep spokojnie znika za zakrętem. Bez ostrzeżenia, bez tłumacznia, bez konsekwencji.
Wiesz, wcześniej próbowałem mieć w dupie całą tę rebelię i wojnę. Po tamtym już nie mogłem – przystąpił do Free Syrian Army, po krótkim szkoleniu spędził miesiąc na miejskim froncie – Nie wiedziałem co robić z tym karabinem. Trafili mnie w piętę – ściąga skarpetkę, pokazuje bliznę. Uciekł do Turcji – Jestem sportowcem, nie żołnierzem. – uśmiech, jakby lekko przepraszający.
 .
Przedwczoraj zginął mój przyjaciel. W niedzielę kuzyn. Nie ma tygodnia bez takich wiadomości – nie bardzo wiem jak zareagować na jego zwierzenia. Gdybym znał arabski, miałbym jakąś gotową odpowiedź – ‚Niech Bóg da im pokój’, ‚Niech dobry Allah ukoi Twoje serce’, ‚Zemsta należy do Najwyższego ‚(Niech ubije tych asadowskich skurwieli). Mają te swoje formułki na każdą cholerną okazję, czasami mam wrażenie, że całe ich życie, komunikacją, kręci się tylko tymi konwencjonalnymi grzecznostkami, zawsze z Bogiem w roli głównej. Roger też nie wie co robić, załamuje mu się dramatyczny ton, bierze łyka herbaty i zaczyna się śmiać kręcąc głową. Nie wiesz co robić, śmiej się.
 .
I wtedy do pokoju wszedł gość numer dwa. Nie pamiętam żeby mi się przedstawił. Zaczęli mówić po arabsku, zrozumiałem tyle, że widzą się pierwszy raz, obaj są z Syrii, obaj z Aleppo i że bardzo ich to spotkanie ucieszyło. Trwało może dziesięć minut, wymienili się numerami telefonu, ten drugi wyszedł. Roger, jeszcze rozpromieniony po rozmowie kiwnął głową w stronę jego pleców – A widzisz. On jest za Asadem.
 .
Nie wiem jak to się dzieje. W tym mieście liczbę uchodźców szacuję się na kilkaset tysięcy. Od rozpoczęcia konfliktu granica z Syrią była praktycznie otwarta i niekontrolowana. Piszę ‚granica z Syrią’, ale odpowiednio, z zachodu na wschód była to granica z terenami kontrolowanymi przez siły rządowe, front Al-Nusra, rebeliantami, Państwem Islamskim, Kurdami, znów Państwem Islamskim i znów Kurdami. Jakoś tak, zależnie od fazy konfliktu.
Przekroczyć ją mógł każdy. I przekraczali wszyscy. Bogaci, biedni, uchodźcy, starsi, matki z dziećmi, młodzi, bojownicy, mudżahedini, rebelianci, dezerterzy do spokojnego życia, ścigani do kryjówek, ranni lizać rany, wyżsi dowódcy planować wojnę tam, gdzie nikt ich szuka. Czasami po stroju próbujemy zgadywać po której stronie walczył facet spotkany w spożywczym. Z grubsza wiadomo którzy chodzą do których meczetów. W Syrii rzeź, tutaj spokój. Nigdy nie słyszałem o zamachach, porachunach, strzelaninach, nawet ulicznych bijatykach pomiędzy zwolennikami stron tych czy innych. Pewnie zdarzały się incydenty, ale przy tutejszych wskaźnikach przestępczości przechodziły cichcem, drobne i niezauważone. Znajoma kiedyś robiła małe domowe ‚Syrian Party’, i przy przygotowaniach pojawiło się pytanie: którą flagę wywieszamy – starą, reżimową, czy tą używaną przez rebelię? Nie wywieszono żadnej i na tym problem się skończył. Tyle konfliktu widziałem na własne oczy.
 .
Sto kilometrów na południe, w Aleppo, ten drugi facet, wcielony do armii Asada strzelałby do znajomych Rogera. Może celowałby im z jeepa głowy, może wysadzał domy. A może to Roger, chociaż żołnierz z niego marny, przy odrobinie szczęścia trafiłby go wyżej lub niżej, w odwecie za przestrzeloną stopę, straconą karierę i za mózg kolegi z dzieciństwa na swojej bluzie. Tutaj właśnie umówili się na syryjskie żarcie jutrzejszym wieczorem. Siędzę, patrzę, i tak do kupy to nie wiem co mówi mi to o człowieczeństwie.