Scenografia została więc zajumana z Alternatywy 4. Z grubsza. Glebę mamy trochę bardziej czerwoną, niebo bardziej czyste i niebieskie, architekturę odrobinę mniej toporną. Reszta się zgadza. Świeżo zaorane pod zabudowę przedmieściane łaki, drogi jeszcze bez chodników, pył i błoto klejące się do butów, szeregi nowych, czteropiętrowych bloko-kamienic, jakieś zielone pagórki na horyzoncie. Niewarygodne jak tureckie miasta rosną – mieszkam tu od dwóch lat i w tym czasie zmieniło się wszystko. Zadziwia w zestawieniu z pustoszejącą Europą do której przywykłem. Pewnie gdyby wyeksportować do Niemiec kolejne pięć milionów tureckiego obywatela, to przy tej demograficznej dynamice wciąż nie zrobiło by to większej różnicy.
Dalej, pomiędzy rzędami budynków widzimy kawał pustego, pełnego chwastów i odpadów budowlanych pola, na którym nikt nie zainstalował jeszcze zestawu „poczuj się wyjątkowym w naszych lux em-trójkach.” apartamentów sprzedaż/wynajem. Słyszałem kiedyś w polskim radio audycję o „tureckim cudzie budowlanym”, pełną żalów o tym jak oni tu potrafią szybko i sprawnie, i dlaczego my, mimo obiecywanych trzech, a może pięciu, milionów mieszkań, nie umiemy nijak. Zakładam, że żaden z ekspertów nie miał przyjemności mieszkać w owego cudu budowlanego wytworach, gdyż ni słowem nie wspomniano o tym, że gaz to w nich każdy z własnej butli, że woda ciepła to tylko pod prysznicem z małego elektożernego podgrzewacza w łazience, która to na skutek marnej wentylacji zagrzybieje po pierwszym roku użytkowania, że przez cienkie ściany zimą będzie zima, a latem spać będziesz mógł za to tylko pod wentylatorem. Nie chcę teraz niesprawiedliwie przesadzić – nie wszystkie są całkiem takie, jednak procent takich jest duży, zwłaszcza wśród tych bardziej studenckich, w których sam bytować miałem okazje. Nie wspomniano ani o ogólnej estetycznej fuszerce w stylu wanna-be-noworysz, ani o tym, że to co w miarę (i tylko w miarę, bo i tak rozpada się szybko) daje radę w tureckim klimacie, w Polsce rozleciałoby się od mrozu i wilgoci zanim zdążyło by posłużyć jednemu pokoleniu.
Cholera. Miało być tym razem pozytywnie, a tu te dygresję znów brzmią jak marudzenie. Wiedzcie więc, moi drodzy, że jestem typem, którego powyższe jak najbardziej cieszy. Brak rozpasanych budowlanych nadzorów skutkujący taniością tandety, do której przecież nikt nikogo na siłe nie przeprowadza. Może i jest to właśnie cud, cud z kategorii tych, na które w Europie, zamotanii w tysiące wymagań, przepisów i obostrzeń, nijak nie możemy sobie pozwolić.
Wracajmy więc do miejsca akcji: na puste, zagrużono-zachwaszczone pole ktoś dopchał starego busa. Zgaduję, że dopchał, bo bus nie wygląda na taki, co dałby radę pojechać o własnych siłach. Zgaduję po wieku, rdzy i dziurawych oponach. Bus jest teraz kofte-busem, z wozu zamienił się na punkt gastro. Obok rozpalone ognisko, rozłożonych kilka niskich stoliczków i mikro krzeseł, wywieszony kawał zielonej folii dającej cień za dnia. W środku kawałek grilla, brudna kuchenka, podstępne, natrętne kocury przeganiane co rusz przez łysiejącego wąsatego wujka. Wujek tymi samymi rękami liczy zmiętolone banknoty, kroi cebulę, drapie się po plecach i podaje jedzenie. Za odpowiednik polskiego piątaka otrzymuję pół kanapkowej buły wypełnionej małymi, pełnymi chili i kuminu hamburgerkami. Uśmiecham się szeroko i w głębi duszy ślę pełne złorzeczeń pozdrowienia do jakiegoś dalekiego zimnego gmachu polskiego sanepidu, który teraz, w końcu, może w sam środek dupy pocałować mnie, moją wolność i mojego wąsatego kofte-wujka. Spójrz na mnie urzędasie, zakurzona upierdliwa wszo, wyprysku na ryju systemu zmieniającego świat w wysterilizowany, bezpłciowy, politycznie poprawny smut. Wszystko grozi wszystkim, życie grozi śmiercią!* Spójrz! Mój skażony, nieopodatkowany burger jak sztandar na barykadach! Spójrz! Zeżram i przeżyję, a ty egzystuj dalej nędzną egzystencją! Patrz!
Moja dziewczyna patrzy na mnie podejrzliwie spod uniesionej prawej brwi. Nie rozumie tej prostej radości. -Chcesz gryza? -Nie dzięki.
Cóż, swoboda jak zdrowie, kto miał od zawsze, ten się nie dowie.
Uśmiecham się szeroko pakując sobie do gęby orzeszki ziemne dobywane z kieszeni. Nie ma czasu na porządny posiłek, śpieszę się do niewidzianego od paru miesięcy domu. Jestem już w drodze prawie dobę, powinno to zająć jeszcze dwie, przy szczęściu półtora. Druga ręka wyciągnieta, kciuk w górze. Serce Istambułu, czterysta metrów za mostem łączącym dwa kontynenty i dwie części dwudziestomilionowego miasta-potwora przyprawiającego mnie o ciężkie ataki betonowej klaustrofobii. Jedyna droga z Azji Mniejszej do Europy, osiem pasów motoryzacyjnego szaleństwa, w obie strony nerwowy, niecierpliwy strumień lokalsów pozamykanych w osobówkach poprzetykany wolno płynącymi tirami na blachach gruzińskich, węgierskich, ruskich, syryjskich, bułgarskich… A ja stoję sobie na poboczu, wiatr we włosach, zbieram klaksony kolejnych kierowców, nie, nie złych, nie ostrzegających, nie pukających się w czoło, a zwyczajnie szczęśliwych moim szczęściem, powo ziomek, pozdro ze Stambułu, pozdro z mojej białej Corsy! Policja? Niemiecka czy francuska, poinformawana przez troskliwego szofera pojawiła by się po trzech minutach, zgarnęła do suki, pouczyła, że niebezpiecznie i nie wolno, pouczyła nadzwyczaj uprzejmie, wierząc chyba szczerym sercem w moją wschodnioeuropejską cywilizacyjną ignorancję, następnie odstawiła by mnie na najbliższą stację benzynową – spróbuj tutaj, tu bezpiecznie, dziękujemy, szerokiej drogi, arewułar, tschuss. Może i ta uprzejmość to z góry obliczona na wzbudzenie poczucia winy i wstydu taktyka. Nie wiem, wiem że policja polska lub słowacka przyjechała by po minutach piętnastu, wlepiła pięć dych mandatu pozostawiając mnie samemu sobie na jakiejś dojazdówce do pasa lecącego w stronę przeciwną, bardzo nam przykro, tu też zabronione, paradzisz sobie Pan jakoś inaczej. Policja czeska spróbowała by wcześniej jeszcze nachalnie wyłudzić łapówkę. Tutaj, w stolicy dawnego imperium zatrzymuje się pusty szkolny busik do przewozu dzieci – kierowca Kurd, wsiadaj młody, będziesz miał parę kilometrów bliżej. Kocham ten kraj.
Dziesiątki małych nacodziennych radości dających życiu smak życia.
Uśmiecham się szeroko do dzieciaka sprzedającego mi hummus z małego przydomowo-chodnikowego sklepiku. Nikt nie ma problemu ani z istnieniem takiego biznesu, ani tym bardziej z tym, że dziesięcioletni chłopak pomaga od czasu do czasu rodzicom. Żadnych bzdur o wykorzystywaniu nieletniego, który szczerzy się do mnie, ewidentnie zadowolony ze swojej ‚dorosłej’ roli.
Uśmiecham się szeroko do policjanta z drogówki przechodząc na czerwonym tuż przed maską wozu patrolowego. Prawa – lewa – wolne, idę. Nikt nie wymaga ode mnie bym jak kretyn stał przed pustą ulicą. On uśmiecha się też – sam nie ma pojęcia o co chodzi, nie przyszło by mu na myśl skąd moje szczęście – salutuje mi z uprzejmości, pod czapką myśli sobie coś o głupich amerykańskich turystach.
Uśmiecham się schodząc do mojej ulubionej kebab-budy po schodach tak stromych, że rocznie pochłaniają ofiar pewnie tyle co Orla Perć. Siadam i uśmiecham się do karalucha żrącego kawałek smażonej cebuli obok mojego buta, a on uśmiecha się do mnie szeroko swoim karaluszym sercem.
A Wy? Cieszcie się bezpieczeństwem, cieszcie się wolnością słowa Tomaszów Lisów i Janów Pospieszalskich. Cieszcie się, że jak raz na 4 lata wrzucicie głoś do skrzynki, to ktoś go uczciwie policzy, a potem sami wiecie. Ja tam, myśląc własnym mózgiem, na swoim czerwonym świetle przechodzę sobie codziennie.
/UWAGA! powyższy tekst traktuje luźno o kontrastach oraz o tym, co tutaj lubię a tam nie. Jak ktoś spróbuje zrobić z niego wstęp do poważnej dyskusji o cywilizacyjnych wyższościach tych czy innych, to publicznie odsądzę takiego od czci i wiary./
/Zamieszczone zdjęcia są internetowe, poglądowe i nie moje. Jak sprawię sobie fon z aparatem, a kiedyś to zrobię, to wtedy będzie coś ode mnie/
*ta, to Masłowska, ‚Wojna polsko-ruska…’ chyba.