Wieś

Nocą siedzimy na ganku. Dobry chłód. Wokół nagiej żarówki rój owadów.

– Dlaczego one lecą do światła?

– Biorą je za księżyc. W naturze, nocą, księżyc robi im za kompas, punkt odniesienia, stojąc w jednym miejscu. Żarówka zmienia położenie wraz z ich lotem, więc korygują trajektorię, zbliżają się do źródła światła, i tak aż do niego dotrą, i chcą lecieć po linii prostej względem księżyca, ale latają wokół lampy. Widzisz te ćmy? A teraz pomyśl, że wszystkie one to zbłąkani wędrowcy. Czujesz już melancholię?

Zapora parę kilometrów dalej jest pełna, więc z rury sztucznego źródła na stronie wzgórza bez ustanku leje się woda, płynie na pola otaczające wioskę. Trawa sięga do piersi, zboże dojrzewa, żywiąc gryzonie, z których nadmiaru rozpanoszyły się węże, więc brnąc przez zieleń mamy być ostrożni. Sezon na owoce morwy i zielone śliwki, powoli dojrzewają gruszki i pistacje. Na cmentarzu przy drodze większość nagrobków ma wyryte to samo nazwisko, które nosi nasz gospodarz. Myślę o tym, ile razy każdy metr tej ziemi musiał tutaj być orany i obsiewany. Mezopotamia. Z daleka widać tylko otoczony zasiekami pokaźny kwadrat komisariatu, jak twierdza osadzonego na najwyższych skałach wzniesienia. Na resztę wioski mają składać się trzy domy. Kiedy w ubłoconych butach docieramy do celu, okazuje się, że jest ich dużo więcej, ale zaraz słyszymy, że wiele robi teraz tylko za dacze tych, co latem na chwilę wracają do swoich korzeni z Istanbułu, Niemiec, czy Anglii. Z tych zamieszkałych, z okien i dachów witają nas sąsiedzi, a idący przodem Çağan odpowiada, obsypując ich pełną paletą rodzinnej tureckiej tytulatury.

Z fotografii na ścianie sokolim wzrokiem spogląda na nas dziadek. Ostry nos i dorodne wąsy.

– Babciu, opowiedz nam o dziadku w młodości.

– Ah, był jak lew.

– A Ty? Byłaś bardzo piękna.

– Tak, bardzo piękna.

Babcia z trudem chodzi. Ma jasną skórę, niebieskie oczy, a z siwizny prześwitują jeszcze cienie blondu. Kościsty dziadek garbi się i kurczy. W ogrodzie pieczemy kebaby. Mimo ramadanu przyłącza się do nas. Przy sprzątaniu obgryzionych kości i skórek arbuza pytamy, bo nie było to coś, czego spodziewaliśmy się w po starszym człowieku na prowincji konserwatywnego regionu.

– Eh, tutaj praktycznie nikt nie pości.

Jeszcze na początku XX wieku wioska była w całości alewicka. Czyli prościej, bardzo liberalnie szyicka. Zanim rząd wybudował komisariat i osiedlił policjantów, przysłał imama, który całą społeczność nawrócił na tradycyjny sunnizm. Przynajmniej nominalnie, bo obyczaje pozostały takie same. Pod ścianą szopy leżą butelki po rakı, pozostałości rodzinnych zjazdów.

– Przysłaliby rabina, bylibyśmy żydami; księdza, chrześcijanami. Przysłaliby Dalai Lamę, bylibyśmy, ho-ho, buddystami. – tłumaczy Çağan, wojujący ateista.

Do najbliższej szkoły przyjechali też mówiący po turecku nauczyciele. Dziadek i babcia, według niezrozumiałego dla mnie klucza, co rusz, mówią ze sobą to w kurmanji, kurdyjskim dialekcie, to podręcznikowym tureckim. Rodzice Çağana są w stanie ich rozumieć, on sam, wychowany najpierw w Niemczech, a potem tureckim mieście, zna już tylko kilka kurdyjskich słów.

Przed zmrokiem idziemy na grobowce. Wykute w skale, pod ziemią, czołgamy się, żeby wejść środka. Nikt tutaj nie wie, czy są rzymskie, czy greckie, hetyckie, czy ormiańskie, jedno pewne, ich wiek mierzy się w tysiącleciach. Stoją tu, ot tak, między kamieniami, gdzie pasą się kozy. We wnętrzu prawie można się wyprostować, sarkofagi są rozwalone i puste. Ktoś latarką trafia przypadkiem na pokryte wyschłą skórą ciało lisa. Leży jakby spał. Wszystkich nas przebiega dreszcz.

Nocą siedzimy na ganku. Siedzi z nami ciotka – sąsiadka. Z drugiej strony wzgórza, z samochodowych głośników lecą popowe szlagiery. Młodzi się bawią. Pewnie znowu piją.

W domu gładkie dywany i gładkie cztery ściany. Dom jest goły, bo wielozadaniowy. W nocy wyciąga się materace i cała rodzina, ile ich nie zjedzie, może spać pokotem, jeden przy drugim. Rano materace się zwija, a na podłodze ląduje obrus, i cała rodzina, ile ich nie zjedzie, je śniadanie. W nocy, kiedy będziemy spać, zjadą się dokładnie wszyscy, bo właśnie ma być pogrzeb jakiegoś krewnego. Do toalety trzeba będzie lawirować między śpiącymi. Rano, mimo ramadanu, będzie wiejskie śniadanie. Kobiety na talerzykach porozstawiają smażone jajka, jogurt, oliwki, sery, masło, arbuzy, będziemy rwać ciepły chleb. Z całego towarzystwa dwie ciotki, co to w Anglii zrobiły się pobożne, będą pościć, Çağan, bez krzty wrażliwości, wyśmieje tę ich stratę czasu, i energii, i przyjemności, o one będą na niego prychać, machać rękami i dalej zastawiać obrus.

Nocą siedzimy na ganku. Siedzi z nami ciotka – sąsiadka. Po wiejsku ładna. Po turecku mówi z tym wschodnim gardłowym akcentem, takim jak w masowo produkowanych w Stambule debilnych komediach mówią wieśniaki, którzy mają być śmieszni, bo mają ciuchy z lat 70. i zrośnięte brwi. Do dziadków zwraca się po kurdyjsku. Na głowie chusta, ale związana nie pod szyją, jak u pobożnych muzułmanek, a z tyłu, tak jak i tu, i w całej Europie przez wieki nosiły chłopki. Kwieciste szarawary, złote kolczyki. Schodzi na rodzinne historie. Jak było z jej małżeństwem? Ano, chłopak z jego krewnymi przyszedł do jej domu o nią prosić. Nie chciała ani ona, ani jej rodzice. Ale przyszli po czasie jeszcze raz. I kolejny, i kolejny, aż zmieniła zdanie, chociaż jej rodzice wciąż nie dawali zgody. Młoda była. Umówiła się z przyszłym mężem na ślub w tajemnicy, uciekła z nim i ot, jest szczęśliwa. Dwoje dzieci przed chwilą ułożyła spać. Rodzice z czasem zaakceptowali.

– A ty Çağan, ty kiedy się żenisz? Ile już tobie? Trzydzieści?

– Jak znajdzie się właściwa dziewczyna. A jak się nie znajdzie, to nigdy.

– No tak, no tak. Pewnie.

– Może stąd sobie jakąś wezmę? Co? – śmieje się i kiwa głową w stronę muzyki.

– Gdzie? Gdzie tym dziewuchom do ciebie. One chcą co innego, ty co innego. Ty nie jesteś stąd.

– Jak to nie jestem stąd, kiedy stąd właśnie pochodzę?

– Nie, ty już masz głowę inną. Ty chcesz inaczej. Ty już stąd nie jesteś.