Chodźmy do szkoły

inonu-caddesi-halep-veya-sam-gibi

Mieszkałem tam jakiś czas. Dzielnica raczej uboższych, niższych klas. Zimą powietrzne gęste od pachnącego drewnem dymu z małych, domowych piecyków. Na ulicach kwitnie badylarski handel, nocą czasem słychać strzały.

Tamtego dnia rano, kiedy pod oknami zaczął się tumult, uczyła tam tureckiego grupę syryjskich dzieci w budynku wynajmowanym przez zachodnią organizację charytatywną.

– Z pięćdziesięciu naparząjących się, wrzeszczących wniebogłosy facetów. Miejscowi przeciwko Syryjczykom, a może na odwrót. Nie dałoby rady wyjść na ulicę. Myślałam, że będę musieć zostać w środku i nie dotrę tutaj na kolejną lekcję.

Kacha tego latem wyszła w Gaziantep za mąż. Absolwentka turkologii na UJ, ze swoimi ciemnymi włosami spokojnie mogłaby udawać tutejszą. Na kolejną lekcję w spokojniejszej części miasta zdążyła – policja, jeszcze przed dzwonkiem, dała sobie radę z sytuacją sprawnie i skutecznie. Chyba bez ofiar. Nie dowiemy się o co akurat poszło tamtego razu, ale znamy przyczynę ogólną.

Liczba arabskich uchodźców zdaje się tam powoli przeważać Turków. To, że falafel dostać można łatwiej niż şiş kebab to jeden z najmniej istotnych symptomów. Wyrośli i wychowani tam mieszkańcy coraz mniej czują się u siebie. I czasem puszczają im nerwy. A okolica i tak nigdy nie należała do najbezpieczniejszych.

Dawna ormiańska dzielnica, wzgórze tuż obok historycznego centrum miasta. Z czubka pagórka patrzą na wszystko zbudowane na przełomie dwóch poprzednich wieków przez grupę amerykańskich misjonarzy budynki szpitala. Dwa stare kościoły przerobiono na meczet i centrum kultury. Kiedy Ormianie zniknęli w okolicznościach, o których równo wiek później wciąż nikt tu nie mówi dostatecznie szczerze, część starych, kamiennych domów przejęli dawni muzułmańscy sąsiedzi, a resztę zostawiono samej sobie na zniszczenie. Do tych nietkniętych od dziesięcioleci, rozlatujących się budynków na dziko powprowadzały się najbiedniejsze rodziny uchodźców. Pozostali, czyli większość, osiedliła się legalnie, korzystając z niskich cen wynajmu lokali w lepszym stanie. To tutaj prawdopodobnie zaraz po rozpoczęciu wojny dotarli ci pierwsi – tu zatrzymują się przyjeżdżające z Aleppo autobusy. Zostali tam, gdzie wysiedli – i tam skąd w razie czego blisko na transport do domu. Kolejni i kolejni osiedlali się koło swoich, bez perspektywy szybkiego zakończenia konfliktu zaczynając powoli urządzać się i żyć życie – wyrastały syryjskie sklepiki i restauracje, dalej warsztaty samochodowe, salony GSM, pośrednictwa wizowe…

Dwa lata temu antyimigrancka histeria osiągała apogeum (podrożała kawa i bułki – uchodźcy, nie mam roboty – uchodźcy, sąsiad sąsiada dostał w papę, coś komuś zginęło – zgadnijcie kto? – złodzieje, terroryści, zwierzęta). Szczytowała ona podlewana szczodrze składanym przed wyborami samorządowymi przez lokalnych polityków obietnicami ‚zrobienia porządku’, czyli w skrócie wywalenia niezarejestrowanych i niepracujących legalnie – w skrócie zdecydowanej większości – uchodźców. Akcja całkiem niemożliwa, nawet pozostawiając z boku moralność, niemożliwa logistycznie. Po samych wyborach przeprowadzono kilka pokazowych akcji ‚ewakuacji’ najbiedniejszych z piwnic i pustostanów. Do wykręcenia się z wyborczej kiełbasy materiał kiepski, ale już nie żaden. A ludzie wrócili do swych dziur po krótkich dwóch tygodniach nieobecności. I wtedy to obywatele poczęli brać sprawy w swoje ręce. Zaczęła się seria napadów na owe małe syryjskie biznesiki, kawiarnie, salony fryzjerskie, smażalnie falafelów – za brak tureckich napisów na szyldach tłuczono szyby, grożono właścicielom. Agresywne bandy, po kilkunastu mężczyzn. Dalej na ulicy widać, że sporo z tureckich znaków podoklejana została na szybko i bez planu obok arabskich, a część arabskich przykryto czym byle i na wszelki wypadek.

Teraz, po czasie wszystko już lekko okrzepło, większość zdaje się akceptować sytuację, ludzie przywykli do siebie nawzajem, dzieciaki na placach zabaw uczą się od siebie obu języków i ciężko nie zauważyć, że tak nagły napływ ludzi, mimo swoich drastycznych stron, pozytywnie odbił się na miejskiej ekonomii. Wciąż czuć przy tym napięcie, obcość i nieufność – i czasem wybucha ona właśnie tak, jak wybuchła wtedy pod szkołą.

Siedzimy we czworo w kawiarni przy szkole językowej. Nauczyciele – ja, Kacha, która wbrew swym obawom zdążyła na zajęcia, Nisreen i Mahmoud. Nisreen z okolic Damaszku, ładna trzydziestka, w szczelnej chuście wokół twarzy i pod samą brodę, rzadkie tu dość połączenie samodzielności w życiu i myśleniu, umysłu otwartego i krytycznego ze szczerą i świadomą religijnością. Z angielskiego na arabski tłumaczyła Czechowa. Mohmoud to wysoki, uprzejmy facet o greckich rysach, kończył filologię angielską w Aleppo. Kilka lat doświadczenia zawodowego. Z naszej czwórki tylko Kacha uczy tureckiego i tylko ona, pracuje tam legalnie – szefostwu nie chce się bawić w papiery związane z zatrudnianiem obcokrajowców, a tym bardziej płacić za to dodatkowych podatków. Kacha, jako żona tureckiego męża tych papierów nie wymaga. Opowiada o ulicznej rozróbie, ja uzupełniam szerszym tłumaczeniem historii turecko-arabskich stosunków w dzielnicy, a dwoje Syryjczyków słucha tego z zupełnie zrozumiałą mieszanką troski i obrzydzenia.

W szkole pracujemy w ramach zleconego z zewnątrz projektu pewnego NGO-su. Pomoc miejscowym społecznościom w stawieniu czoła wyzwaniom wynikającym z napływu nowych mieszkańców. Praca z młodymi ludźmi z obojga środowisk mająca na celu pogłębienie wzajemnego zrozumienia i łagodzenie napięć. Dokształcanie, zwiększanie szans i perspektyw. I tak dalej, słowa. Jeśli powiem, że organizacje charytatywne zleciały się tu jak sępy, będzie to bardzo brzydkie i niesprawiedliwe. Robią naprawdę dużo dobrej roboty. Ale uczucia mam ambiwalentne. Tych, dla których to biznes, który kręci się na szczęście, widziałem o kilku za dużo. W ramach naszego projektu bezpłatnie nauczany jest angielski i turecki. Syryjczykom i Turkom z ‚trudnych środowisk’. Dla uchodźców oczywiście, rzeczywista pomoc w jednej z najbardziej sensownych form. Ale w mojej tureckiej grupie ‚trudne środowiska’ obejmują przedstawiciela handlowego od sprzętu medycznego, dobrze sytuowaną pracowniczkę banku, faceta zajmującego wysokie stanowisko w fabryce… Jednym słowem ludzi, którzy zupełnie sami mogą taki kurs opłacić. Nie wnikam w szczegóły, podobnie jak zachodni ofiarodawcy, widzący jedynie dane na papierze. Ot, pomieszanie, dobre intencje z chęcią zysku, jakieś pewnie buble w strukturze organizacji z niesieniem pomocy, pomoc z administracyjnym pędem do rozrostu. Świat taki. I nawet nie dziwi mnie to aż tak, gdyż pomaganie innym, za darmo zwłaszcza, jest zajęciem trudnym i niewdzięcznym. Z dwudziestu początkowych osób w mojej grupie ostało się siedmioro. Dzisiaj akurat żadnemu nie zachciało się przyjść. Pewnie zdzwonili się wcześniej. Lekcji nie ma, wpadam więc posiedzieć towarzysko na godzinę do klasy Mahmouda. Z jego wstępnej dwudziestki wpadło dziś czterech Syryjczyków. Trudnym i niewdzięcznym. Bo kto ceni sobie to, co dostaje za frajer?

Siadam w tylnej ławce. Mahmoud stoi przed tablicą. Zaczyna po angielsku:

– Dzisiaj więc będziemy mówić. Rozmawiać. Dyskutować. Wiecie co znaczy dyskutować?

W klasie cisza. Mahmoud pochyla się nad jednym ze studentów:

– Na przykład, ja jestem za Asaadem, a ty za Armią Wyzwolenia Syrii. Ja mówię, że mam rację, ty mówisz, że nie, to ty masz rację. I rozmawiamy. To jest dyskutowanie.

Jego sąsiad z ławki wtrąca coś po arabsku. Klasa parska śmiechem, nauczyciel tłumaczy na pół serio:

– Nie, jeśli bijemy się po twarzach, to nie jest dyskutowanie. – i wraca do tematu- Porozmawiamy o przyjaźni. Możemy więc mieć frienda, close frienda i best frienda…

Dwóch posłusznie skrobie notatki, dwóch skrobie się po głowach wygodnie rozłożywszy się na krzesłach. Mahmoud odpytuje po kolei:

– A czy ty masz najlepszego przyjaciela?

– (oderwany od notatek, łamany angielski) Miałem dwóch. Jeden jest w Niemczech, drugi zginął walcząc przeciwko ISIS.

– Rozumiem. Jak on wyglądał? Czy miał włosy długie, czy krótkie (wyraz po wyrazie, gest ręką przy uchu). Czy był wysoki, czy niski? (dłoń poziomo przed sobą, raz wyżej, raz niżej). Rysuje na tablicy piktograficzną twarz, robi strzałki – nos, uszy, broda, włosy (krótkie, długie, albo łysy).

– A jak z twoimi najlepszymi przyjaciółmi?

– Mam pięciu.

– Aha. Czy wszyscy są tutaj?

– Jeden jest w Arabi Saudyjskiej. Dwóch został w Syrii. Następny w Niemczech. Ten najlepszy w Malezji, studiuje inżynierię elektroniczną. (chwila przerwy, zbieranie słów, porusza ustami) Grywaliśmy razem w piłkę, później każdy poszedł w swoją stronę, niektórzy w świat, niektórzy w kłopoty.

Ja zastanawiam się co znaczą „kłopoty”. Mahmoud odpowiada uczniowi:

– Ok. Mam nadzieję („inszallah”* nie tłumaczy się bezpośrednio na angielski), że wszyscy oni wrócą… (chwila przerwy) …tutaj.

I niejasnym zostaje, czy tutaj to Turcja, Antep, wrócą z daleka i będą dalej razem kopać piłkę, czy może jednak nieodległa Syria, stary dom. Ale tam wracać nie ma już do czego, tak powiedział mi parę dni temu, tak mówi wielu Syryjczyków.

– Ten w Malezji. Jakie ma oczy? Brązowe? Niebieskie! Very nice! („maszallah”* nie tłumaczy się bezpośrednio na angielski.)

Kolejka dobiegła końca. Jeden z uczniów pyta Mahmouda:

– A pan nauczyciel? Czy ma pan najlepszego przyjaciela?

– (zmazując z tablicy piktograficzną twarz) Wielu ludzi których kochałem nie żyje, i ja nie chcę już nikogo kochać.

– Ale nikogo? Czy wszyscy umarli?

– Wielu, wielu… Więc teraz, jeśli ktoś, niech Bóg broni („estafurullah”* tłumaczy się już całkiem dobrze), jeśli ktoś umrze, nie będę miał z tym takiego problemu.

Słucham i wiem, że jest to w równym stopniu i bolesna szczerość, i sprytny, możliwy do zaakceptowania przez klasę sposób na wymiganie się od dłuższej odpowiedzi. To jego lekcja, oni są od odpowiadania.

– No, dziękuję. Do zobaczenia, inszallah, (nie bawi się już w „mam nadzieję”) pojutrze.

.

*inszallah – jeśli Bóg zechce – zwykle w nadziei na coś

*maszallah – Bóg tak chciał – wyraz uznania, zachwytu, aprobaty

*estafurullah – niech Bóg broni

 

Esra

20120603boerkanikab

Miał być day-off. O dziesiątej rano zadzwoniły do mnie dziewczyny – Patrycjusz, czy możesz przyjechać na dworzec? Mamy rodzinę uchodźców, trzeba im jakoś pomóc, czy masz jakiś pomysł, kobieta mówi po turecku, możesz spróbować tłumaczyć, ogólnie dobrze jakby był z nami facet – i dalej jakieś tłumaczenie, coś że buty, coś że dzieci, że z Aleppo… Dobra, spoko, dzień będzie trochę mniej off, łapię jakieś przydrożne precle na śniadanie, pakuję się do żółtego autobusu, bardzo wczesna wiosna, słońce grzeje pierwszą zieleń wśród długo niesprzątanego ulicznego kurzu. Co za pomysł, o co chodzi? W mieście gdzie 1/4, może 1/3 ludności to uchodźcy wynaleźć nagle na dworcu jakoś jedną z tysięcy rodzin i heroicznie zdecydować się jej pomóc. W mieście gdzie ciężko pójść na spacer nie spotykając żebrzących dzieci, nie mówiąc już o tym, żeby usiąść w parku i poczytać książkę – jesteś z zachodu, masz pieniądze, natręctwo popłaca. Gdzie po jakimś czasie, kolejnym brudnym nastolatkom ciągnącym za sobą wielkie kosze odpadów, nurkujących w kolejnych kontenerach w poszukiwaniu czegoś do recyclingu – czy to źle, czy to dobrze – twój mózg uwagi poświęca tyle, co gołębiom na dachach i budkom ze słodyczami. Co za ludzkie instynkty, co za boskie impulsy kazały tam im zająć się tymi ludźmi? Nie wiem, jadę. Może to Emily, jest tu nowa, pewnie nie przeszła jeszcze tego smutno-niesamowitego procesu wypierania wrażliwości do poziomu, na którym pozwoli ci ona normalne funkcjonować i nie oszaleć.

Dojeżdżam, Emily już nie ma, musiała wsiadać w swój autobus do Irbilu. Została Ewa, chwilę później przybywa Seval, tak jak ja, tłumaczyć, pomagać, chociaż sama za bardzo nie wie jak. I jest nasza rodzina. I zaczynam rozumieć. Dzieciak nie ma butów, dlatego że ich nie ma, nie dlatego, że wrzucił je w krzaki dla rozbudzenia litości w trakcie kilkugodzinnej, żebraczej szychty. Nie szarpie cię za rękaw, automatycznie mamrząc ‚w imię Boga, niech ci Bóg błogosławi, mama nie żyje, tata nie żyje, bomba, Syria, abi, dla Allaha’, drugą ręką dłubiąc ze znudzeniem w nosie, oczami wodząc za piłką kopaną przez kolegów. Jego rodzice wcale nie udają zabitych przez bombę, co więcej sami też o nic nie proszą, właściwie to wyglądają na zakłopotanych, widząc w nas jednak jakąś niejasną nadzieję, być może dobry ruch ze strony złego losu. Koczują na dworcu od pięciu dni, bez kontaktu do kogokolwiek, bez pomysłu na cokolwiek. Oni są tu nowi, okoliczności dla nich są nowe. Bieda i wyobcowanie nie wyżłobiły im jeszcze w umysłach tych ścieżek, z jednej strony umożliwiających przetrwanie, z drugiej blokujących jakąkolwiek znaczącą zmianę na lepsze. Siedzą tam bez roszczeniowości, bez mentalnego podziału świata na ‚my’ i ‚oni’. Dlatego i pomóc im można łatwiej i dlatego pomocy potrzebują znacznie bardziej i szybciej. Z jakiś powodów nasuwają mi się zupełnie nieproporcjonalne skojarzenia ze mną samym, kiedy dobrych parę lat temu, w epoce przedfejsbukowej, pierwszy raz za granicą, trafiłem wieczorem na dworzec w Dusseldorfie, zgubiwszy gdzieś po drodze adres i telefon do mieszkającej tam kuzynki. Albo kiedy styrany po całym dniu autostopu przez pustynię, w środku nocy nie znalazłem miejsca w Tel-Avivskim hostelu i łaziłem brudny po ulicy, wlokąc za sobą walizę szukałem miejsca na nocleg… Bomba rozwaliła ich mieszkanie, spakowali co zostało i wsiedli w autobus do Antep. Trafili na dworzec, na dworcu zostali śpiąc na kartonach, zbierając trochę jedzenia od pracowników tamtejszych fast-food budek. Dzieciak starszy – około 3 lat, to on zwrócił uwagę dziewczyn, jak wspomniane wyżej, mimo zimna biega po dworcu na bosaka. Jeszcze gorzej z drugim, kilkumiesięcznym – złapał jakieś przeziębienie, płacze na rękach matki. Kminimy, bo w sumie co możemy sami? Obdzwaniamy znajomych znajomych ze wszystkich ngo’sów świata obecnych w regionie. Raczej się wykręcanie, nie wiem jak, zapytam szefa, może po środzie, w środę mamy spotkanie. Nie mam pretensji, mają oni jakieś swoje programy, plany dalekosiężne, pensje, premie, projekty, ale, no kurna, żaden nie dotyczy przyjmowania do domu przypadkowych uchodźców na telefon z polecenia kolegi. Dziewczyny skołowały dwie pary butów dla dzieciaka i chłopaka. Chłopaka, czyli ojca dzieciaka. Dwadzieścia jeden lat, mimo że ogólnie kości to lekko wystający brzuch, zęby trawione cukrem z wiecznie siorbanego czaju, niebieskie-maşallah-oczy. Czarna żona w pełnym nikabie, taktycznie i z kulturową wrażliwością staram się unikać interakcji. Ona nazywa się Esra, jego imię wyleciało mi z głowy. Unikanie interakcji idzie jednak słabo, po pierwsze tylko ona zna turecki – wychowała się w pół-turkmeńskiej dzielnicy – i parę słów po angielsku, po drugie, wcale unikać ich nie chce – mówi swobodnie, uśmiecha się jak może wystającymi spod chusty błyszczącymi czarnymi oczami, i w końcu po trzecie – widzę, że jemu wcale to nie przeszkadza, że układ taki jest mu całkiem pomocny, zdejmuje z niego cały ciężar zdarzeń i ich kontroli, przy okazji możemy porozumieć się trochę bardziej, nie zostajemy przy tych niezręcznych uśmiechach i półsłowach-półgestach w sytuacji i tak już dla nas niezręcznej: ‚skąd jesteś? Halep?’, ‚imię?’, ‚herbaty? na zdrowie, shukran’.

W końcu dzwonimy do pastora, chłop też nie ma z początku koncepcji, ale przyjeżdża, pakujemy ich worki do bagażnika, jedziemy w jakieś cieplejsze miejsce. Znajomy, Mustafa, zgadza się przenocować ich u siebie zanim wykombinuje się coś innego. Nie bardzo może w sumie odmówić, bo lokalny kościół dopłaca mu do mieszkania, obszerniejszego nieco niż nasze studenckie klitki. Mustafa z północnego Iraku, pięć języków, wcześniej tłumacz przy natowskich oddziałach. Żołnierze pojechali do domów, on z domu musiał uciekać – kolaborant, innowierca. Jego żona z dzieckiem jest w Stanach od dawna, on kolejny rok czeka na wizę. Osobna historia, może innym razem, chcę tu tylko powiedzieć, że jego sytuacja, a nie jest on wcale odosobnionym przypadkiem, jest dla Zachodu jebitnym wstydem i Zachód powinien o tym wiedzieć.

Miałem coś do zrobienia, musiałem gdzieś lecieć, zostawiłem towarzystwo. Odwiedziliśmy ich późniejszym wieczorem. Mustafa naładował do piecyka w piwnicznym pokoiku drewna tyle, że prawie zamienił go w saunę. Oni, zadowoleni grzali się na kanapie, młodszy dzieciak spał spokojnie, starszy badał powoli nowe otoczenie. Promienieli wdzięcznością. Esra zrzuciła nikab, w zamkniętym pomieszczeniu nie przejmowała się naszą obecnością. Szczerzyłem się w środku sam do siebie, puściłem – sam sobie – jakiś głupawy komentarz w temacie sensu nikabów – pojedynczo była po prostu atrakcyjna, w zestawieniu z mężem wyrastała na Miss al-Arabiya, małą Miss Civil War.

Później kiedy my we trzech piliśmy herbatę udzielając sobie standardowych grzeczności, ona na osobności opowiedziała dziewczynom więcej: byli kuzynostwem pierwszego stopnia, małżeństwem zaaranżowanym przez rodzinę. Wiadomo, krewnym łatwiej się dogadać, majątek zostaje między nimi, czysty praktycyzm, potwierdzany i wspierany starymi islamskimi źródłami. Dzieci, alhamdulillah, chwała Bogu, zdrowe. Oczywiście, bliskie pokrewieństwo często powoduje genetyczne problemy. Gdyby wyjść na zewnątrz rozgrzanej piwnicy z małym oknem pod sufitem i przejść się po dzielnicy, to różnicę proporcji w stosunku do Europy zauważa się po godzinie. Powykręcani, kulejący ludzie, tak, najczęściej nogi, jedna krótsza od drugiej, albo obie poplątane, albo tylko kikuty… Małżeństwo więc aranżowane, ale nie, wszystko w porządku, to dobry chłopak, nawet ten nikab to nie on kazał, to jego ojciec i bracia, oni trochę wariaci, on się w sumie nie przejmuje. Czy go kocha – znów to pytanie: tak trochę, pokazała gestem, jej miłość zmieściła się między kciukiem a palcem wskazującym.

Więcej się z nimi nie zobaczyłem, dochodziły mnie tylko wiadomości. Następnego dnia znaleziono im małe mieszkanie, kościół zdecydował się płacić za wynajem przez pierwsze parę miesięcy. Jakiś tydzień później Esra zrzuciła nikab na dobre, dostrzegła – bardzo słusznie – że tutejszych Turków on drażni, a agresywni krewni byli przecież daleko. Znajoma zaoferowała jej pracę nauczycielki arabskiego w szkółce dla syryjskich dzieci z biedniejszych rodzin i dodatkowo kilka godzin indywidualnej nauki angielskiego tygodniowo. Przeprowadzili się do lepszej dzielnicy. On, chociaż z jakimiś komputerowymi zdolnościami, póki co znał tylko arabski i poza uchodźczą czarną robotą za pół darmo, nie miał wielu perspektyw. Nie wiem jak, i czy w ogóle, zmienił się w nowych okolicznościach stosunek jego żony do niego samego. Nie wiem, czy sama zarabiając na utrzymanie rodziny zaczęła go lekceważyć, czy może tylko mieć własne zdanie. Czy przestraszył się zrzucenia nikabu, czy coraz częstszego samodzielnego opuszczania mieszkania? Może trzeba było pomyśleć, poświęcić mu więcej uwagi, też zaproponować zatrudnienie, może wsparcie innego typu? Nie, nic nie próbuję usprawiedliwiać, próbuję tylko jakoś sobie wyobrazić, zrozumieć, bo facet z początku nijak nie wyglądał na chuja. Pękł, zaczął ją tłuc. Ona, kryjąc sińce na nowo zawinęła się w chusty. Niedługo potem zdecydował, że wracają do Aleppo. Może i czasem bombardują – myślał sobie pewnie – ale jednak jest bezpieczniej.

Siedzieć po turecku

11

8 rano. Przychodzę na plac pod bramą uniwersytetu. Kładę walizkę na kostkę brukową, siadam obok.
5 minut. Od strony uczelni przychodzi facet, około pięćdziesiątki, z lekkim brzuchem i wąsami, w kiepskiej marynarce. Te przyduże garnitury, podejrzewam, dostają z przydziału. W komplecie z wąsem i papierosem.
.
-Dzień doby, policja.
-Dzień dobry proszę pana.
.
Czerwiec 2013. Po brutalnym rozpędzeniu przez siły porządkowe protestów o obronie Parku Gezi w Istanbule, anonimowy mężczyzna staje na placu Taksim. Stoi nieruchomo przez 8 godzin. Nie odpowiada na pytania, nie porusza się podczas przeszukania. Następnego dnia stoi tam 300 osób; zdjęcia obiegają świat, stojące protesty organizują się spontanicznie w całym kraju.
.
Październik 2014. Przeciwko blokadzie wsparcia od strony tureckiej granicy dla oblężonego przez Państwo Islamskie, wykrwawiającego się Kobani, w całej Turcji demonstrują Kurdowie. W Antep, podczas starć ginie 5 osób, prawdopodobnie z rąk tureckich nacjonalistów. Pod uniwersytetem bierny, nieruchomy protest studentów. Zaczyna się od trzech chłopaków siedzących na krawężniku, kończy użyciem przez policję gazu łzawiącego.
.
-DLACZEGO SIEDZICIE?
-Czekam na znajomych, proszę pana.
-O, spójrzcie, tam są ławki, tam możecie poczekać?
-Czy zrobi to jakąś różnicę?
-No, tu pełno kurzu. Możecie się ubrudzić.