Kraj, którego nie ma.

20170828_131404Irak. Zaho i Erbil.

Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak, jak chciałby zachodni przybysz z wyidealizowanymi wyobrażeniami o szlachetnym, uciśnionym przez sąsiadów narodzie, heroicznie wybijającym się właśnie ku wolności (może zamiast „zachodni”, „polski przybysz” pasowałby tu jeszcze lepiej?). Atmosfera święta narodowego, flagi z kurdyjskim słońcem powiewają na każdym rogu, Irackie wiszą jeszcze obok pro forma tylko na przejściu granicznym i parlamencie. Pomniki bohaterów i ojców narodu, poetów oraz męczenników zabitych przez Saddama. W parkach nowożeńcy pozują do zdjęć z przewieszonymi przez szyję jedwabnych szalach w barwach Kurdystanu. Gdzieniegdzie ze ściany dobrym okiem spogląda na nas prezydent Barzani – narodowy strój i uśmiech spod lekkiego wąsa. Na ulicach napisy po kurdyjsku, arabski i angielski dodane czasem w nawiasach. Za niecały miesiąc referendum, ostatni krok do niepodległości, wbrew Irakowi, wbrew Iranowi i Turcji, nawet wbrew USA, choć siła wyrażanego sprzeciwu różni się tutaj w różnych przypadkach symptomatycznie.

Przy kolacji mój gospodarz rozmawia z ojcem. Staram się wyłapywać zrozumiałe dla mnie słowa:

– Czy twój tata właśnie nazwał Barzaniego dyktatorem?

Ojciec obraca się w moją stroną i przykłada palec do ust „ciiiiiii…”. Kciukiem przejeżdża sobie po szyi, naśladując podrzynanie gardła. Wzrusza ramionami i uśmiecha się do mnie szeroko znad ciemnego, słodkiego jak ulepek czaju.

Turcja. Cizre i Şırnak.

Jadę stopem. Czym dalej na wschód, tym bardziej czuć atmosferę okupacji. Wokół koszarów i posterunków policji mury i zasieki rosną coraz wyżej. Karabiny, wozy opancerzone, buldożery, okute metalową siatką ciężarówki z armatkami wodnymi na dachach. Coraz gęściej punkty kontrolne – pierwszy przepuszcza nas luzem, na drugim pokazuję dokumenty i zawartość plecaka, na trzecim, pomiędzy Cizre i Şırnak każą mi wysiąść, a kierowcy jechać dalej. Paszport, prawo pobytu, usiądź sobie, musimy zadzwonić do Ankary. Upał. Dostaję czaj i butelkę zimnej wody. Potrwa to ponad godzinę. Tureccy policjanci i żołnierze są bardzo uprzejmi, atmosfera rozluźniona – zagadują, oklepując ciała przejeżdżających i zaglądając im do torebek i bagażników. Małym Kurdom czochrają włosy i szczypią policzki, jeden trzymając za rączki zupełnego szkraba, uczy go chodzić, gdy dwóch kolejnych sprawdza busa z jego rodziną; inny bawi się z bezdomnym psem szwędającym się wokół posterunku. Pozwalają mi przyjrzeć się karabinom i proponują coś do jedzenia. Nad naszymi głowami, w stronę gór lecą helikoptery.

Şırnak leży na stromym zboczu góry, jeździ się po nim jak pod San Francisco, tylko drogi zryte są gąsienicami czołgów. „Latem to przeszkadza, widzisz ile wokół kurzu, ale zimą dzięki tym wertepom nie ślizgamy się po oblodzonych ulicach”. Wysoko nad doliną klimat jest chłodniejszy. W górach kryją się partyzanci PKK, Partii Pracujących Kurdystanu, międzynarodowo uznawanej za organizację terrorystyczną. W mieście mówi się o niej po prostu „Partia” a „pójść w góry” to inaczej przyłączyć się do jej oddziałów. W góry za miasto na spacer wybrać się więc nie można, na każdy wypad trzeba specjalnego pozwolenia. „Co, człowieku, chcesz tu robić cały dzień?!” Znajomy dziwi się mojemu przyjazdowi. Po całym dniu na słońcu w szortach i koszulce jest komicznie opalony, latał dziś na paralotni. Pierwszy raz w życiu – „Ale do wyjścia na ściankę dostaliśmy papier załatwiony przez związek spadochronowy. Wcześniej uprawiałem kolarstwo, mamy do tego świetny teren, ale teraz nic, żaden związek kolarski nie istnieje, nie ma papieru, najlepsza rozrywka to się napić”. Jeździmy jeepem wokół starych, zrównanych z ziemią dzielnic. „Żadne tam zabytkowe stare miasto to nie było, rodzinne domy i ogródki”. To tutaj, rok temu podczas wojny domowej toczyły się najcięższe walki. „Teraz nienawidzę Partii za to, co zrobiła. Rozumiem, góry, honorowa walka z armią, do woli, proszę bardzo! Ale sprowadzić wojnę, głód, do miast, na własny lud, zniszczone domy, dzielnice, zniszczone całe wioski… Nie. Nawet jeśli to Erdoğan ich sprowokował.” Kto kogo sprowokował? Pierwsza dekada rządów AKP, partii prezydenta Erdoğana były dla Kurdów raczej pomyślna – stopniowa deeskalacja konfliktu, proces pokojowy, rozejm z PKK. Coraz większe uznanie etnosu i języka – pojawiają się lokalnie napisy po kurdyjsku, stacje telewizyjne i radiowe, na czterech uniwersytetach powstają instytuty zajmujące się językiem i kulturą Kurdów. No i w siłę rośnie zyskująca coraz większe poparcie HDP, Demokratyczna Partia Ludów, kurdyjska, choć oficjalnie ani nie z nazwy, ani ze statutu. W czerwcowych wyborach parlamentarnych 2015 to głównie jej sukces odbiera AKP większość niezbędną do samodzielnych rządów. Miesiąc później, 20 lipca, w miasteczku Suruç podczas zebrania kurdyjskich wolontariuszy wybucha bomba. Giną 33 osoby, rannych jest ponad setka. Do ataku przyznaje się Państwo Islamskie. Pomimo potępienia zamachu przez tureckie władze, PKK właśnie je obwiniają o jego organizację. W taką wersję wierzą wówczas niemal wszyscy Kurdowie, z którymi rozmawiam. W odwecie kurdyjscy bojówkarze zabijają tureckiego żołnierza i dwóch policjantów. Za zabójstwa odpowiedzialność bierze PKK, choć po tygodniu zmienia zdanie, twierdząc, że dokonały ich niezależne od niej jednostki. Turcja jednak uważa już rozejm za zerwany, rozpoczyna działania militarne i aresztowania oskarżanych o członkostwo i współpracę z PKK, w tym wielu lewicowych działaczy i polityków, również członków HDP. W efekcie przemilczanego na Zachodzie trwającego do dziś, a osiągnąwszego swoje apogeum w zeszłym roku konfliktu zginęły setki cywilów, tysiące żołnierzy i partyzantów, a praktycznie całe przywództwo HDP znalazło się w więzieniach. Największym dramat to 300-500 tysięcy wewnętrznych uchodźców, zmuszonych opuścić domy w wyniku toczonych walk. 1128 tureckich pracowników akademickich, którzy z zeszłym roku podpisali apel do władz o zaprzestanie „celowej masakry i deportacji Kurdów oraz innych ludów regionu”, traci swoje stanowiska w obliczu publicznych oskarżeń o wspieranie terroryzmu. W rozpisanych 2 miesiące po zerwaniu rozejmu wcześniejszych wyborach partia Erdoğana odzyskuje bezwzględną większość, głosząc, że tylko silna władza może zapewnić stabilność i przeciwstawić się terrorowi.

Choć niewielu mówi o tym otwarcie, to w Şırnaku ciężko znaleźć kogoś, kto nie miałby w „Partii” jakiegoś kuzyna, wujka czy starego kolegi ze szkoły. W nocy nad miastem wciąż słychać helikoptery.

W Cizre gości mnie Husseyn. Sufit jego domu jest spękany od wybuchów. Rok temu dom-bliźniak jego domu zburzyły pociski tureckiej armii, słońce świeci teraz na gołe ściany tego, co kiedyś było kuchnią, salonem, pokojem dziecięcym. „Po jednej stronie ulicy tureccy żołnierze, po drugiej zabunkrowało się PKK. A ja z kolegami staliśmy na tarasie i oglądaliśmy ich jak film. Tak do tego zdążyliśmy przywyknąć”. Student, 23 lata, o PKK ma podobne zdanie: „Nie ufam im po tej wojnie. HDP jest ok, chociaż to politycy i też mają swoje za uszami. Widzisz to?” – pokazuje mi na maszt z czerwoną turecką flagą – „Problem jest taki, że Turcy myślą, że to ich flaga, że to państwo to ich państwo. A ono jest też moje, Kurda, i wszystkich innych, którzy tu mieszkają”. Pytam co myśli o bliskiej perspektywie niepodległości Irackiego Kurdystanu i referendum. Po raz kolejny dziwi mnie obojętność Kurdów po tej stronie granicy. Mówi to, co wielu wcześniej: „Nie wiem, nie mam informacji. Jeśli to dla nich dobrze, to jestem za, jeżeli mają na tym ucierpieć, to niech lepiej zostaną w Iraku ze swoją autonomią.”. Zna, pozornie zaskakujące, stanowisko PKK: „Partia jest przeciwko. Nie ich niepodległości, ale niepodległości takiej i niepodległości teraz. Podobno śle pieniądze na kampanie na „Nie”. To znaczy „Nie na teraz”, „Nie” pod Barzanim. Bo oni są lewicowi, a Barzani, jak twierdzą, to ekonomiczny liberał, polityczny muzułmanin i feudał. Tak, feudał, bo opiera swoje rządy na starej strukturze klanowej. No i kumpel Erdoğana, a z Erdoğanem im nie po drodze”.

Bardzo uproszczony zarys sytuacji

Husseyn ma rację. Władzom Kurdyjskiego Regionu Autonomicznego w Iraku też nie jest po drodze z aspiracjami PKK i wielu Kurdów tureckich. Ich polityka opiera się na dobrych relacjach i handlu z Turcją Erdoğana, która z kolei traktuje Autonomię nieco jak swój protektorat, strefę wpływu na terenie dawnego Imperium. Zdarzają się starcia między iracko-kurdyjskimi oddziałami peszmergów i partyzantami „Partii”, mającej swoje bazy także na terenie Autonomii. Oczywiście, na poziomie społeczeństwa zdania są podzielone, a pankurdyjska solidarność częstsza. Ale tu już wchodzę w szczegóły… Kurdowie podzieleni są między cztery państwa: Turcję, Syrię, Irak i Iran. Jak wspomniałem, rządzący w Iraku widzą PKK jako pewien problem. Z kontrolującą północ Syrii kurdyjską YPG (Ludowe Jednostki Samoobrony) stosunki mają chłodne i ograniczone. PKK cieszy się cichą przychylnością Iranu i jest bardzo blisko związana z syryjskim YPG tak ideologicznie, jak organizacyjnie. Turcja lubi się i handluje z Barzanim (choć oficjalnie nie popiera idei Kurdyjskiej niepodległości w Północnym Iraku), łączy ich też podobny stosunek do religii w polityce. PKK i YPG traktuje Turcja jako jedną i tą samą organizację terrorystyczną, a ewentualna kurdyjska niezależność na terenie Syrii, tuż za jej południową granicą, jest w jej perspektywie ogromnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa wewnętrznego i celów polityki zagranicznej. Schodzącego, elhamdulillah-chwała Bogu, ze sceny Państwa Islamskiego nie lubi nikt. Najbardziej w sferze deklaratywnej. Główną siłą walczącą z nim, przy wiele znaczącym wsparciu lotniczym koalicji, byli i są Kurdowie syryjscy i iraccy. Siły Assada ze wspierającymi je Rosjanami (a może na odwrót) zwalczają głównie miraż organizacji, który próbowano określać jako „Armię Wyzwolenia Syrii” lub „umiarkowaną opozycję”. Dla Turcji głównym problem jest Assad i YPG, więc choć wspierała ona koalicję lotniskami, najbardziej zależało jej na osłabieniu powyższych. Iran nie lubi głównie Turcji, nie lubi też Państwa Islamskiego. Lubi się z Asadem i Rosją, po cichu lubi też PKK; nie znosi Barzaniego, który pomaga Turcji zwiększyć wpływy w regionie i ze względu na Kurdów swoich własnych obawia się możliwej niepodległości Kurdów w Iraku. Stany Zjednoczone w walce z Daesz wspierają lotnictwem i dostawami broni Kurdów irackich i YPG, chociaż PKK jest już dla nich oficjalnie organizacją terrorystyczną. Rosjanie lubią Assada i udają trochę, że lubią się z Turcją, bo łączy ich niechęć do Zachodu, ale dzieli stosunek do Assada i Iranu. Próbują jakimiś obietnicami zjednać sobie Kurdów, ale nic konkretnego z tego nie wynikło. Izrael naturalnie nie lubi się z Iranem i Irakiem, popiera Assada, z Turcją ma stosunki problematyczno-pragmatyczne, otwarcie opowiada się za niepodległością irackich Kurdów i prawdopodobnie poparłby niepodległość Kurdów pozostałych. Z pominięciem wielu wątków, jest to wszystko mniej więcej tak.

Irak. Zaho, Erbil, Sulaymaniyah.

Jeszcze po tureckiej stronie, zanim zdążyłem przystanąć i wyciągnąć kciuka, zatrzymał się busik pełen facetów. „Dokąd?” „Erbil.” „My do Zaho, wsiadaj, masz po drodze.” „Ale nie płacę, jadę stopem, ok?” – ich chęć podwiezienia mnie wydała mi się podejrzana. Gdy już wsiadłem, szybko zrozumiałem – na lusterku dyndała drewniana rybka z napisem „Jesus”, a ja siedziałem w towarzystwie kurdyjskich protestanckich misjonarzy! Część z nich pochodziła z rozsianych w okolicy starożytnych kościołów Chaldejskiego i Asyryjskiego, cześć stanowili konwertyci z islamu, jeden był Aramejczykiem z niemieckim paszportem. Jechali do obozów uchodźców na terenie Irackiego Kurdystanu. Po drodze opowiedzieli mi o Chińczykach, którzy na stokach pobliskiej góry Cudi (czyt. Dżudi, ormiańskiego Araratu) mieli znaleźć resztki Arki Noego, które teraz ukrywają z powodów, których już nie dane było mi zrozumieć. Mówili też o sytuacji ewangelicznych chrześcijan na kontrolowanej przez YPG północy Syrii. „Jeśli Kurdowie chcą tam, jak mówią, tworzyć tolerancyjne, otwarte i nowoczesne państwo, to nie zaczynają dobrze…” Było o prześladowaniach, pobiciach, a nawet zabójstwie jednego pastora. Ani informacji o Arce, ani o chrześcijanach w Syrii nie jestem w stanie zweryfikować, jednak niestety to te drugie wydają mi się znacznie bardziej prawdopodobne. W Zaho, mimo moich zapewnień, że mam i pieniądze, i jedzenie, zaopatrzony przez braci z busa w prowiant, kieszonkowe i błogosławieństwo na drogę, wylądowałem na wylotówce na Erbil.

„Kurdistan Parliament – Iraq” głosi napis na wejściu do budynku w stolicy Autonomii. Przed nim – wielki maszt z kurdyjską flagą, mniejsza flaga iracka dynda wciąż na dachu, zresztą i tak obok kolejnej kurdyjskiej. Parlament nie zebrał się od 2 lat – „Ludzie Barzaniego rozegnali go karabinami i trzymają w szachu. Jego prezydencka kadencja skończyła się 2 lata temu, ale nie ma nikogo, kto zmusiłby go do rezygnacji.” tłumaczy Hawraz, w kwestii parlamentu lekko przesadzając; powód i proces zamknięcia jego był bardziej skomplikowany, a już kilka dni po moim wyjeździe udało się przeprowadzić pierwsza po długiej przerwie sesję, na której przegłosowano poparcie dla referendum niepodległościowego 25. września. Wieczór spędzam u Hawrazowej rodziny obleziony przez jego pięciu młodszych braci – strzelają do mnie z plastikowych pistoletów, pokazują mi rodzinne zdjęcia, uczą Sorani – południowokurdyjskiego dialektu. Podobno jest też siostra, ale jak to w porządnym, tradycyjnie muzułmańskim domu, jej wdzięki ukryte zostają gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Matka pojawia się tylko na chwilę z czajem, kolacją i włosami zakrytymi czarną chustą. To wtedy ojciec nazywa Barzaniego dyktatorem. „Jak pojedziesz do Sulaymaniyah, to możesz sobie o nim mówić, co chcesz, tam wszyscy są za Talabanim. Ale tutaj bądź ostrożny. Ludzie znikają bez śladu”.

Erbil robi wrażenie konserwatywnego, kwadratowego centrum polityki i biznesu. Poza zwiedzaniem rozgrzanego słońcem starego miasta z brązowej cegły nie ma tam wielu atrakcji. Dzień później spotykam się z Hunerem i Samerem, braćmi, przedsiębiorcami z okolic miasta. W kawiarni na pytanie o prezydenta Huner reaguje tak samo – „Mów ciszej!” – rozgląda się nerwowo i pochyla nad stolikiem. Wzdycha – „Jeśli pytasz mnie oficjalnie, to tak, powiem, że to wielki człowiek i przywódcza zasłużony w walce o wolność. Ale co myślę naprawdę o nim i jego rodzinie, to bez strachu mogę cicho powiedzieć tylko tobie i mojemu bratu”. Rodzina Barzaniego: bratanek jest premierem, wujek ministrem finansów, najstarszy syn szefem wywiadu, jego brat i drugi syn generałami, kolejny bratanek szefuje prywatnej, choć stworzonej za publiczne pieniądze sieci telefonii komórkowej. Łączny majątek klanu szacuje się na kilka miliardów dolarów. Prezydent mieszka w kompleksie pałacowym dawniej należącym do Saddama; miejscowa plotka głosi, że jego synowe podczas luksusowych zakupów w Stanach lubią przedstawiać się jako „księżniczki Kurdystanu”. Krytycy rodziny, dziennikarze i bloggerzy, studenci i poeci bywają wtrącani do więzień, zastraszani, porywani i zabijani, w czym udziału kurdyjskich służb nikomu nie chce się nawet dobrze maskować. „W Sulaymaniyah rządzi Talabani, tam będziesz mógł sobie porozmawiać głośniej” słyszę po raz kolejny.

Od lat dziewięćdziesiątych, czyli od początku realnej niezależności regionu, władza podzielona jest między rodziny Barzanich i Talabanich – pierwsi panują na północnym zachodzie, drudzy na południowym wschodzie kraju. Ich partie polityczne znalazły konsensus i dzielą się wpływami. „Talabani zawsze inwestował w edukację i kulturę, Barzani szedł w partyzantkę i biznes. Dlatego Sulaymaniyah jest teraz bardziej otwarta i progresywna, ale to Erbil i północ ma więcej pieniędzy i silniejszą armię” – kierowca ciężarówki, który przewiózł mnie do Sulaymaniyah, nagiął nieco rzeczywistość, ale jego teoria dobrze tłumaczyłaby, dlaczego Sulaymaniyah szczyci się tytułem „kulturalnej stolicy”, dlaczego wiele kobiet na ulicach odkrywa gęste, czarne loki, skąd tyle knajpek i restauracji, zieleni parków i sklepów z alkoholem. Po półpustynnym kurzu Erbilu nawet powietrzem, górskim i chłodnym, oddycha się tu lepiej,. Wieczorem można wyskoczyć do imponującego lunaparku i kolejką linową wyjechać na górujące nad miastem szczyty. To prawda, że głowa klanu, Dżelal Talabani, starał się być przez jakiś czas bardziej liberalno-demokratyczny, że przekształcenie regionu w rodzinny biznes zajęło mu dłużej, ale i on i Barzani od zawsze kontrolują znaczne oddziały peszmergi, które zresztą swojego czasu zwalczały się nawzajem. Pierwszy wcale nie różni się mocno od drugiego.

„Ten naród cierpiał dużo. Zasługuje na coś więcej” – świetnym angielskim mówi mi Aryen, Kurd, pracownik zagranicznego ngo’su, nad stołem zastawionym szaszłykami z marynowanego kurczaka, soloną fasolą, świeżymi owocami, niemieckim piwem i fajką wodną wysoką jak ja sam – „Tak, nie podoba mi się wiele. Znam zdanie wielu Kurdów z Turcji i Syrii, znam opinię Gorrani (opozycyjnej partii z Irackiego Kurdystanu bojkotującej parlament i referendum), ale pamiętam też, jak z moją kilkuletnią siostrą oglądaliśmy olimpiadę i ona zapytała, o to, gdzie jest nasza flaga. Śmieszne, nieistotne, ale dla mnie to symbol. Nie wiem, jak mógłbym zagłosować przeciw niepodległości. To państwo to marzenie, moje, mojego ojca, mojego dziadka, nas wszystkich. Teraz będziemy je mieć, takie, albo inne”.

 

Jedna uwaga do wpisu “Kraj, którego nie ma.

Dodaj komentarz