Zwycięstwo demokracji

Z księgarnianej wystawy spogląda na mnie groźnie Statua Wolności. Obok czołg, symbol lipcowego puczu; w tle ogień, eksplozje i zniszczenie. I tytuł: FETÖ – Organizacja Terrorystyczna Fethüllaha. Znajoma prycha i mówi coś o nonsensie, druga jej przytakuje. Pytają co o tym sądzę. Wszyscy nagle spoglądają na mnie, jakby na ważnego recenzenta ich rzeczywistości. Szybkim gestem dłoni przy ustach pokazuje, że nie mam zamiaru się wypowiadać.

Mehmet z dnia na dzień robi się coraz bardziej wypłowiały. Mam wrażenie, że wbrew swoim kilogramom zaczyna prześwitywać. Jest niepewny siebie, mówi niezgrabnie, spod zapinanej na guziki koszuli z krótkim rękawem wyłażą mu dwie plamy potu. Na zdjęciu zrobionym na erazmusie w Polsce dwa lata temu ma szeroki uśmiech, t-shirt Punishera, piwo w jednej i zgrabną Łotyszkę w drugiej ręce. Teraz wygląda jak nauczyciel, z którym nikt nie chciałby mieć zajęć.
– Jakieś wieści?
– Jeszcze nie, dalej czekam, ale spodziewam się odmowy.
Przez ostatnie kilka lat uczył angielskiego na uniwersytecie założonym przez Dżemaat. Teraz jest z nami w szkole podstawowej, bo uniwersytet zamknięto, a na Dżemaat wypada mówić „Fetö”.
-Nie miałem z nimi nic wspólnego. Tylko tam pracowałem. – wzrusza ramionami, a piwo i Łotyszka potwierdzają – nie był uczniem Hodży Efendiego, Fethüllaha Gülena, islamskiego kaznodziei mieszkającego w Stanach, od niedawna wroga publicznego numer jeden. Tego, którego prezydent oskarża o zorganizowanie zamachu stanu.
Dla Mehmeta przejście z uniwersytetu do podstawówki zakrawać mogłoby o degradację, ale cieszył się, że w ogóle dostał pracę. Cieszył się krótko – przy załatwiania papierów okazało się, że mimo spełnienia wymogów formalnych, prawdopodobnie cofnięta zostanie mu licencja nauczycielska.
– Ci urzędnicy się boją. Boją się, że jeśli wydadzą dokument komuś, kto miał cokolwiek wspólnego z Dżemaatem, to ktoś inny o współpracę z Gülenem oskarży ich samych. A ja i tak nie mam najgorzej, może załapię się na jakieś prywatne kursy – udaje optymizm, chociaż wszyscy wiemy, że walczy się z depresją. Rodzice dzieci skarżą się, że podczas lekcji traci kontakt z uczniami.
Tak, zamknęli cały prywatny uniwersytet. Paręnaście tysięcy studentów rozparcelowali po uczelniach państwowych w całym kraju; pracownikom zagranicznym, w tym znajomemu wykładowcy z Polski cofnęli prawo pobytu. Tych z Turcji albo spotkał los Mehmeta, albo gorzej, areszt, przesłuchania, dla części zwolnienie, dla części więzienie. Na miejsce starej uczelni otworzono nową, Uniwersytet 15 Lipca, nazwany na cześć dnia, w którym naród powstał przeciwko puczowi i wojskowej dyktaturze.

„Dżemaat” znaczy „wspólnota”. Czasem określali się też jako „hizmet”, czyli „służba”. Czym byli? Nieformalną organizacją religijno-charytatywno-polityczną. Siecią powiązanych ze sobą przedsiębiorstw, mediów, szkół, uniwersytetów i prawie bezpłatnych, otwartych dla każdego akademików. Masowym ruchem, do którego nikt oficjalnie nie należał. Że nie wydawali legitymacji, o statystyki ciężko, można jednak mówić o setkach tysięcy, jeśli nie o milionach aktywistów i sympatyków, których jednoczyło oddanie liderowi, wspólna wizja i islam. Islam zmodernizowany, choć czerpiący z głębokich korzeni sufickiego mistycyzmu, islam postataturkistowski, akceptujący do pewnego stopnia ramy zachodniej wizji państwa i prawa; otwarty na dialog, często postrzegany jako remedium na fundamentalizm w wydaniu saudyjskim i terror ISIS.

W kraju każdy miał tam kogoś: siostrę, sąsiada, nauczyciela, wujka, starego kolegę ze szkoły. Niektórzy traktowali ich z szacunkiem, jako osoby poświęcone idei, niektórzy patrzeli na nich z mieszanką wstrętu, szyderstwa i pobłażania, jako na dziwaczną sektę ze swoimi rytuałami i praniem mózgu, grupę, która przywódcę, zbiegłego do Ameryki dziadka z wielkim nosem traktowała niemal na równi z Mahometem. Prawdą jest, że członkowie ruchu preferowali raczej wąsy na wzór szanowanego nauczyciela, nie brodę w stylu Proroka. Taka Turcji specyfika – każdy włos na głowie może być politycznym manifestem.

Wywodzili się głównie z Anatolii, konserwatywnego centrum kraju, niższych i średnich klas, zepchniętych na margines przez laickie elity starej republiki z liberalnego zachodniego wybrzeża. Korzenia problemów i słabości państwa upatrywali w odrzuceniu przez Atatürka wiekowej religijnej i moralnej spuścizny narodu, jego parciu na zachód za ceną wyrzeczenia się własnej tożsamości. Chcieli budować nowoczesne państwo na gruncie tradycyjnych muzułmańskich wartości, znaleźć jakąś trzecią drogę między zachodnim relatywizmem a arabskim zacofaniem; w tyle zostawić opresyjność dawnego systemu, rugującego z życia publicznego wszelkie przejawy religijności, chociażby przez osławiony zakaz noszenia chust w szkołach.
Narzędzie w realizacji swojej wizji widzieli głównie w edukacji, kształceniu nowych elit, mających stopniowo przeobrażać system, a w odpowiednim czasie przejąć nad nim kontrolę. Stworzyli potężną sieć szkół i uniwersytetów, w kraju i za granicą. Ich akademiki, mimo dużej dozy kontroli i hierarchii, subtelnej indoktrynacji i rygorystycznych zasad, cenową przystępnością przyciągały studentów, zwłaszcza tych z biedniejszych rodzin. Wiele z ich zagranicznych placówek funkcjonuje dalej: od Afryki i Azji Centralnej, przez Bałkany i Polskę, po Stany i Koreę Południową. Przed konfliktem z rządem były one i centrami muzułmańskich misji, i politycznym instrumentem wpływu Turcji, tym silniejszym, im biedniejsze było państwo, w którym je otwierano. W Somalii czy Pakistanie oferował Dżemaat edukację na poziomie nieporównywalnym do krajowej przeciętnej. A w Turcji, powoli wprowadzał swoje wykształcone kadry do sądów, uniwersytetów i szkół państwowych, konserwatywnych partii politycznych, policji i szpitali. Wierni liderowi dziennikarze prowadzili jedne z największych w kraju gazet i stacji telewizyjnych.

Robimy to, co w Antep robi się sobotnią nocą – pijemy kawę, dojadamy tureckimi słodyczami, przy każdym kęsie płynącymi słodkim syropem. Ja i kilkoro znajomych studentów medycyny. Z państwowego Uniwersytetu Gaziantep zwolniono ponad 150. pracowników podejrzanych o związek z Dżemaatem, z samego ich wydziału czternaścioro. „Byli najlepsi, i pod kątem fachu, i sposobu nauczania.”, „Ludzie z pasją.”, „Nie mogę uwierzyć, że zamknęli XXX”, „Musiał być gdzieś wyżej w ich drabinie”, „Cholerna szkoda, taki człowiek”. Reszta kiwa głowami. Mówią, że mieli szczęście ucząc się od nich, boją się o poziom kształcenia o kolejnych roczników. Tak, Dżemaat dbał o swoich, łożył na szkolenia, konferencje, staże, wyjazdy, zagraniczne stypendia. Ich ludzie mieli być najlepsi. „Co oni mogli mieć wspólnego z puczem? To lekarze!”. Nie skończyło się na zwolnieniu z katedry. „Wszyscy dostali zakaz wykonywania zawodu. Wyobraź sobie, ludzie, którzy mieli pracę cieszącą się szacunkiem, pozycję, pieniądze. Zostali z niczym. Co zrobią ze sobą? Czym teraz opłacą edukację swoich dzieci?”. „Zabrali im paszporty, nie mogą nawet wyjechać z kraju i znaleźć czegoś za granicą”. Ktoś opowiada o doktorze, który słysząc pierwsze wypowiedzi polityków po stłumieniu puczu zrozumiał, co się święci i z jedną walizką wyleciał z Turcji pierwszym możliwym samolotem. Ktoś inny mówi o samobójstwie innego, który nie był tak przewidujący. W szpitalu uniwersyteckim z powodu braku kadr po zwolnieniach zamknięto cały oddział onkologiczny. To samo, co środowiska medyczne i uniwersyteckie, spotkało prawników, oficerów policji i wojska, dziennikarzy, nauczycieli. 120 tysięcy osób.

„To przecież śmieszne, jeszcze 3 lata temu Erdoğan i Gülen byli kumplami. Nagle jeden jest terrorystą, a drugi obrońcą demokracji” – Oğuzowi, projektantowi dywanów, coś się nie zgadza. Jeżeli ktoś orientuje się w tureckich realiach, to zauważy, że ideologiczny profil Dżemaatu brzmi prawie jak credo rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju. Chociaż oba ruchy mają inną genealogię, to wywodzą się z podobnych środowisk społecznych i mocno się przenikały. Gülen skutecznie pomagał prezydentowi dojść do władzy i rozbić stary układ sił, sieć powiązań polityków i generalicji, z zaplecza kontrolującą państwo i licencjonującą partyjną politykę. Chociaż obaj panowie różnili się w wizji polityki zagranicznej (Gülen mocno obstawał za strategicznym sojuszem z USA i Izraelem), to ich konflikt był czysto personalny. Ot, Gülen nie był Erdoğanem, a Erdoğan Gülenem, przywódca mógł być jeden. Polityk nie godził się być sterowany przez kaznodzieję, kaznodzieja nie chciał widzieć swego dorobku jedynie jako instrumentu w rękach polityka. Klasyczny scenariusz, coś jak Oktawian i Aureliusz. Albo Stalin i Trocki. Zaczęło się ujawnianie haków, korupcyjne afery, zamykanie szkół, usuwanie z list wyborczych; wszystko jednak na skalę znacznie mniejszą. Aż do puczu.

Czy rzeczywiście, zgodnie z rządową wersją historii, Gülen, poprzez swoich wyznawców i agentów CIA sterował zamachem z odległej Pensylwanii? Ta wersja może układać się w spójną całość – Erdoğan idący na konfrontację, szantażujący Zachód syryjskimi uchodźcami, coraz bardziej agresywny w stosunku do niedawnych sojuszników, rozdrażniona Ameryka i jej podopieczny emigracyjny turecki lider, osłabiony, ale wciąż wpływowy, równie rozdrażniony i gotowy na desperacki krok. Pewne elementy zdają się jednak nie pasować: w armii, za niedoszły przewrót odpowiadającej bezpośrednio, ośmiorniczka Gülena macki miała wyjątkowo słabe – hermetyczne kręgi wojskowe od zawsze stały na straży laickości państwa i starego porządku, Dżemaat raczej zajmował się redukcją ich wpływów, niż budowaniem w nich wpływów swoich. Polski Ośrodek Studiów Wschodnich określa ten scenariusz jak „skrajnie nieprawdopodobny”, amerykańscy politycy domagają się dowodów, Gülen oskarżenia nazywa „podłymi”, wysuwając teorię jeszcze dziwniejszą – według niego, Erdoğan chcąc zwiększyć swoje wpływy, sam zamach sfingował. Takie zaprzeczanie, w oczach wielu świadczy tylko o jego winie. Jego i Zachodu. „Kto potrzebuje dowodów, kiedy premier, prezydent i wszystkie stacje telewizyjne mówią, że to on?”, na facebooku kwestię retorycznie skomentował mój dalszy znajomy. Większość, choć może nie tak wprost, zdaje się myśleć podobnie. Ci wątpiący powątpiewają, mało kto udziałowi gülenistów przeczy wprost. Władza stopniowo ujawnia szczegóły śledztwa mające potwierdzać winę duchownego, na oskarżenia o bezpodstawne czystki odpowiada, że walka toczy się o być czy nie być tureckiej niezależności i demokracji, na które rękę podnieśli puczyści. Cóż, czy reakcja Erdoğana, który w noc zamachu dwukrotnie otarł się o śmierć powinna dziwić?
Tak, wielu oburza się na niesprawiedliwość, która podczas rozprawy z domniemanymi terrorystami zgniotła tysiące życiorysów; gdzieś na placach opozycja organizuje protesty. Jednak to prezydent i jego zwolennicy, na fali ogólnonarodowego sprzeciwu wobec zamachu i uniesienia po jego udaremnieniu, zupełnie zawładnęli publicznym dyskursem. „Nic nie możemy zrobić. Proszę mi wybaczyć. Życzę panu, żeby pana problemy odeszły do przeszłości. Geçmiş olsun” Zbitką tureckich zwrotów grzecznościowych dyrektor szkoły pożegnał zwolnionego Mehmeta.

https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-07-18/nieudany-pucz-w-turcji-i-jego-nastepstwa

https://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/analizy/2016-07-27/turcja-po-puczu-krucha-jednosc-narodowa